
Tak właściwie to sięgnąłem po nią już dawno, przebrnąłem przez pierwszy zeszyt i stwierdziłem, że chwilowo nie mam ochoty na coś aż tak zwariowanego. Potrzebowałem odpowiedniego nastroju, który w końcu nadszedł i dopiero wtedy pozwoliłem, by szalone wizje Morrisona zmiotły mnie z powierzchni ziemi. Wcześniej dotarły do mnie wszelkie możliwe komentarze, od entuzjazmu i zachwytów, przez narzekania na niestrawny bełkot, po zniesmaczenie chorymi pomysłami. Słyszałem, że komiks jest wtórny względem The Invisibles, ale póki co i tak znam jedynie TPB Say You Want a Revolution, więc nie było to dla mnie żadną przeszkodą. Najwyżej ponarzekam w przyszłości, że Niewidzialni strasznie przypominają The Filth. A co do opinii czytelników, którzy poznali tę opowieść przede mną, mogę zgodzić się z każdą z nich - jestem zachwycony, jestem zdezorientowany (choć nie mogę z czystym sumieniem pisać o bełkocie i bezsensownym scenariuszu) i jestem zniesmaczony. To nie jest łatwa i przyjemna historyjka w sam raz na niedzielne popołudnie. Nie tylko dlatego, że czytelnik znajdzie tu masę wulgaryzmów, wszechobecną pornografię, faceta strzelających czarną spermą czy latające plemniki wielkości ludzkiej głowy - tak naprawdę to tylko czubek góry lodowej. Grant Morrison dodał do tych pomysłów tuziny jeszcze bardziej chorych (choć pozbawionych wulgarności) wątków, przyprawił całość paranoją i schizofrenią, a potem wrzucił do miksera. Parafrazując pewną reklamę: i tak powstał The Filth, koktajl, który wielu zwymiotuje już po pierwszym łyku. Ja wypiłem całość i chciałem jeszcze.

Na osobną pochwałę zasługuje sposób, w jaki wydano The Filth - jakbyśmy trzymali w rękach nie komiks, a jakieś lekarstwo. W środku są nawet informacjie dotyczące sposobu zażywania podczas ciąży, przeciwwskazań, dawkowania i skutków ubocznych. Robi wrażenie, a te ostatnie mogą być naprawdę groźne.