Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cykle. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cykle. Pokaż wszystkie posty

piątek, 27 września 2013

#329 - Co tam czytam? [4]

Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Co tam w serii Fables?

Przed chwilą sprawdziłem, kiedy ostatnio wspominałem o Baśniach, i okazało się, że dokładnie cztery lata i dwanaście dni temu. Trochę minęło. W tym czasie zmienił się świat, zmieniłem się również ja i moje życie, ale nikogo to nie obchodzi, a poza tym to nie blog o tym. O serii Willinghama i Buckinghama wspominam po raz kolejny, ponieważ mozolnie nadrabiam zaległości, dzięki czemu w tej chwili jestem tuż po setnym zeszycie. Jeszcze do niedawna sporo narzekałem na Fables, nawet w sierpniowym tekście o Invincible i w rozmowach ze znajomymi. Dlaczego? W komiksie Kirkmana niemal od początku bohaterowie mieli przed sobą główny cel, ważne zadanie do wykonania. Kiedy problem został już rozwiązany, scenarzysta nie zastosował prostego wyjścia w postaci pojawienia się nowego, jeszcze silniejszego przeciwnika i tym samym sprawił, że jego historia utrzymała wysoki poziom. W Baśniach, kiedy pokonano Adwersarza, zastosowano właśnie to najprostsze wyjście: nowy, jeszcze silniejszy przeciwnik. Nuda. Tak w każdym razie wspominałem Fables po dłuższej przerwie, tymczasem kiedy wróciłem do czytania, okazało się bardzo szybko, że autorzy nadal dają radę. Owszem, to nie Invincible, gdzie pomysły Kirkmana zachwycają właściwie co chwilę, są słabsze momenty, ale to ciągle dobra seria i przyjemna lektura. Nudy właściwie nie ma, Willingham zawsze może odejść od głównego wątku i wykorzystać postacie z drugiego albo trzeciego planu, których ma w zanadrzu całe mnóstwo. Podsumowując, nadal zostaję przy tym komiksie, chciałbym już być na bieżąco. Mam też nadzieję, że kiedy najnowszy wróg Baśniowców także zostanie pokonany, kolejne wyzwanie będzie bardziej interesujące od nowego, jeszcze silniejszego nieprzyjaciela.

poniedziałek, 9 września 2013

#325 - Co tam czytam? [3]

Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Co tam w Forever Evil?

Kiedy piszę o komiksach ze stajni Marvela (wiem, że robię dość rzadko), zdarza mi się wspominać o tym, że tak naprawdę nie mam o nich pojęcia, bo nie śledzę i nigdy nie śledziłem na bieżąco losów poszczególnych bohaterów ani nie jestem w stanie połapać się we wszystkich wiekopomnych, wpływających na całe uniwersum wydarzeniach, które i tak średnio mnie interesują. Tak po prostu jest. Ale po lekturze pierwszego zeszytu miniserii Forever Evil, złapałem się na tym, że o postaciach z DC wiem równie mało. Jakieś No Man's Land, jakieś The New 52... to nie dla mnie. Podejrzewam, że owszem, to bardzo ciekawe sprawy, jednak mi wystarczy dosłownie kilka podstawowych faktów, jak choćby świadomość, że istnieje ktoś taki jak Batman. Albo że łysy facet występujący na pierwszych stronach tej historii to Lex Luthor. Niemniej muszę przyznać, że Forever Evil zdołało trochę mnie zaciekawić. O ile się orientuję, szykuje się kolejna wiekopomna, wpływająca na wszystko i wszystkich grubsza afera. Na początku ktoś uwalnia z więzień całe zastępy superłotrów, co trochę śmierdzi starym i znanym chyba każdemu planem Bane'a, jednak tym razem skala całego wydarzenia jest o wiele większa. Po pewnym czasie większość uwolnionych przestępców zbiera się w jednym miejscu, by wysłuchać tego, co ma im do powiedzenia grupa Crime Syndicate, będąca złymi odpowiednikami bohaterów z Justice League - zamiast Supermana jest Ultraman, zamiast Batmana Owlman, zamiast Green Lanterna Power Ring i tak dalej. Ich przywódca ogłasza, że cała grupa przybyła z innego świata, by opanować ten, co właściwie już im się udało, bo członkowie Justice League... nie żyją. Nieźle, prawda?

Oczywiście nie wierzę w to, że Geoff Johns zabił na śmierć najważniejszych superbohaterów DC. Albo wcale nie zabił, albo zabił, ale nie na śmierć. Tak czy inaczej, wynikające z tego konsekwencje mogą być interesujące, bo w regularnych seriach nieobecne postacie wchodzące w skład Justice League zostaną zastąpione swoimi przeciwnikami. Ma się rozumieć, że w przypadku tego wielkiego wydarzenia również nie zdołam być na bieżąco z pomysłami autorów, ale wygląda na to, że będzie się działo. Nie tylko wśród "poległych", bo taki na przykład Nightwing może się już nie pozbierać po tym, co spotkało go w pierwszym zeszycie Forever Evil. Chyba, że nastąpi reset uniwersum albo całość okaże się na przykład snem Alfreda.

Podsumowując, miniseria robi niezłe, mocne wejście, ze sporą ilością dobrych plansz Fincha (zwłaszcza tych wypełnionych czarnymi charakterami) oraz ciekawym pomysłem na całość. Teraz wszystko zależy od tego, jak będzie wyglądał ciąg dalszy. I jeszcze jedna sprawa. Ultraman wyraźnie cierpi, kiedy padają na niego promienie słońca, więc w Forever Evil rozwiązuje ten problem, zasłaniając słońce księżycem. Nie wiem, jak to zrobił, skoro słońce wyraźnie go rani, a przecież wykonując tę czynność, musiał wystawić się na jego działanie, ale nieważne, mam inne pytanie. Księżyc zasłania słońce, Ultraman jest bezpieczny. Fajnie. I co, teraz zatrzyma naszą planetę, czy za każdym razem, kiedy słońce lekko "wysunie" się zza księżyca, będzie podlatywał i powtarzał cała zabawę, żeby promienie ponownie przestały mu przeszkadzać? Albo czegoś nie dostrzegłem, albo cały pomysł nie ma sensu i należy zaliczyć go do wpadek. Śmieszna sprawa. Na szczęście poza tym jest w porządku i warto sprawdzić ten komiks, nawet jeśli tak jak ja w ogóle nie jesteście na bieżąco z bohaterami DC.

niedziela, 25 sierpnia 2013

#323 - Co tam czytam? [2]

Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.

Co tam w serii Saga?

Saga to stosunkowo nowa (do tej pory ukazało się 13 zeszytów) seria pisana przez Briana K. Vaughana i rysowana przez Fionę Staples. Gdybym chciał Was do niej zachęcić, określiłbym ją jako "Gwiezdne Wojny z ruchaniem i wulgaryzmami", chociaż nie wiem, czy brzmi to jak bodziec do sięgnięcia po tę historię. Gdybym z kolei chciał Was do niej zniechęcić, nie bez złośliwości nazwałbym ją "Modą na sukces w kosmosie". Czego bym nie stwierdził, obie frazy odpowiadają faktycznemu stanowi rzeczy i wcale wzajemnie się nie wykluczają. Z jednej strony mamy tutaj rozmach i epickość tułaczki po nieprzebytej przestrzeni kosmicznej, z drugiej, banalny początek z punktem wyjścia w postaci odwiecznej wojny dwóch ras. To jeszcze nie wszystko. Zdarza się tak, że dwoje wrogo nastawionych do siebie żołnierzy, Alana i Marko, zakochuje się w sobie, dezerteruje i ma dziecko. A potem ścigają ich niemal wszyscy, począwszy od ich własnych armii, pragnących ukarać ich za zdradę i spłodzenie mieszańca, po zatrudnionych przez poszczególne frakcje, śmiertelnie groźnych najemników. Rozpoczyna się wielka ucieczka. Czytelnik nie musi zastanawiać się, czy Hazel, córka głównych bohaterów, przeżyje, ponieważ okazjonalnie pojawia się w komiksie jako dorosły narrator. Pytanie tylko, co z resztą i czy w operze mydlanej Vaughana zwyciężą dobro i miłość, czy na przykład strzelający z mechanicznej ręki robot?

Wbrew pozorom czyta się to świetnie, z uwzględnieniem faktu, że to nie jest ani Y: the Last Man ani Ex Machina. Tamte serie, napisane przez tego samego scenarzystę, zawierały (nawet jeśli tylko gdzieś w tle) poważniejsze treści, natomiast w Sadze póki co panuje czysta, niczym nieskrępowana rozrywka. Niektóre pomysły śmieszą, inne są głupie, ale mimo to Vaughan cały czas trzyma poziom. Potrafi tworzyć interesujące postacie, dodaje do tego dobre, brzmiące autentycznie dialogi, dorzuca świat, gdzie może się wydarzyć dosłownie wszystko i... wygrywa. Nie mam pojęcia, do czego to wszystko zmierza, jednak na razie świetnie się bawię. Nie trzyma mnie przy tym żadna wielka tajemnica. W Y: The Last Man chciałem wiedzieć, co było powodem zagłady mężczyzn, w jeszcze nie dokończonej przeze mnie serii Ex Machina od samego początku w powietrzu wisi katastrofa i w czasie lektury bez przerwy zastanawiałem się, jaki będzie marny koniec burmistrza. Tutaj tego nie ma. Wiem, że Hazel przeżyje, a odpowiedź na pytanie, czy to samo uda się jej rodzicom, średnio mnie interesuje. Nawet nie wiem, czy planowo ma to być zamknięty cykl, czy coś bez z góry zaplanowanej liczby zeszytów. Po prostu czytam z szerokim uśmiechem na twarzy, podziwiając przy tym świetne rysunki. Parę razy sam nie miałem pojęcia, dlaczego tracę czas na komiks, w którym bohaterowie podróżują do miejsca zwanego Rocketship Forest, skąd mają zamiar opuścić planetę dzięki rosnącej na drzewie rakiecie, albo co mnie obchodzi, że przez kilka odcinków jednym z ich największych problemów jest niezapowiedziana wizyta rodziców ojca Hazel... albo to, że Marko miał kiedyś narzeczoną, a teraz ma wściekłą, pragnącą zemsty byłą narzeczoną... ale i tak czytałem dalej, będę czytał i polecam. Bo w tym wypadku "Moda na sukces w kosmosie" wcale nie jest obraźliwym stwierdzeniem.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

#321 - Co tam czytam? [1]

Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan. Jeśli ktoś jest wyjątkowo znudzony, może wyszukać gdzieś w starych wpisach podobną rzecz, a mianowicie "cykl" Po łebkach, który zmarł śmiercią naturalną po jednej odsłonie. Może tym razem będzie inaczej. Zobaczymy. Cały czas chcę pisać o komiksach, od pewnego czasu wrzucam teksty głównie na inne strony, a przecież czytam całą masę innych opowieści obrazkowych. Chcę pisać też o nich, niekoniecznie tak, jak choćby dla Gildii Komiksu. Czasami mam ochotę na skreślenie czegoś pozbawionego przemyślanych zdań, filozofii, czegoś na szybko. Czasami zamiast pisać, że coś jest świetne, wolę stwierdzić, że jest wyjebane, a tutaj nikt mi tego nie zabroni. Po to powstał ten cykl, który być może zostanie tu na dłużej.

Co tam w serii Invincible?

Jakiś czas temu przestałem pisać o tym komiksie. Trochę dlatego, że narobiłem sobie zaległości, ale ważniejszym powodem było to, że trzaskanie recenzji kolejnych tomów straciło jakikolwiek sens. I tak składałyby się głównie z szybkiego nakreślenia fabuły i akapitu poświęconego moim w pełni zasłużonym pochwałom. Zaległości nadrobione, niedawno Invincible dobił do setnego zeszytu i seria nadal jest wyjebana. W przeciwieństwie do Fables (ten cykl też muszę nadrobić, bo zdaje się, że nie ruszyłem go już od paru lat), gdzie na początku bohaterowie musieli pokonać głównego przeciwnika, po czym pojawił się po prostu kolejny, silniejszy, tutaj nie ma mowy o tak prostych i oczywistych rozwiązaniach. Po zakończeniu Viltrumite War pojawiło się tyle świetnych wątków, że w czasie lektury sam nie wiedziałem, którym zachwycać się bardziej. Ciągłe zwroty akcji robią niesamowite wrażenie i nie nudzą na zasadzie: "O, kolejna rzecz, która niby miała mnie zaskoczyć? Znowu?". Kirkman to zły człowiek, ma głęboko w dupie oczekiwania swoich czytelników. Najpierw coś zapowiada, potem okazuje się, że całkowicie świadomie kłamał, a ja i tak byłem zadowolony, bo dał mi coś jeszcze lepszego niż w zapowiedziach. I Wy też będziecie. Jednocześnie czytając Invincible ma się świadomość, że to w pełni autorski komiks, w którym scenarzysta naprawdę może zrobić, co tylko zechce. Zabicie głównego bohatera? Dlaczego nie? Zabicie wszystkich bohaterów serii? Dlaczego nie? A jeśli czyjeś odejście to tylko pozory, wyjaśnienie całej sytuacji jest przedstawione tak, że zamiast krzyczeć, że mnie oszukano, byłem jeszcze bardziej usatysfakcjonowany. W Sweet Tooth prawie zawsze było wiadomo, że jeśli ktoś jest dobry, później okaże się zły, tutaj na szczęście nic nie jest oczywiste. Raz jest zabawnie, innym razem śmiertelnie poważnie, a ja nie zawiodłem się jeszcze ani jednym zeszytem (jeśli nawet, zdążyłem już o tym zapomnieć). Dodajmy do tego niesamowitą stronę graficzną i dostajemy jedną z najlepszych serii, jakie czytałem w życiu, nie tylko tych superbohaterskich. Jeszcze nie znacie? No co Wy?

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...