Powtórka z rozrywki czy nie, czytając osiemnasty tom Żywych Trupów po raz pierwszy od bardzo długiego czasu od początku do końca lektury czułem dokładnie to, co chciałem czuć za każdym razem dzięki tej serii. Wreszcie znowu zaczynam niepokoić się o bohaterów i znowu zależy mi na ich losie. Pytanie, na jak długo, ale póki co ponownie świetnie się bawię. Nowy czarny charakter, Negan, to kawał nieobliczalnego, chorego i przerażającego skurwiela, który może wyrządzić Rickowi szkodę o wiele większą od wcześniejszego pozbawienia go dłoni. Oczywiście wiem, że Negan to tak naprawdę nowa wersja Gubernatora, zaś sytuacja podobna do tej z Co przed nami miała już w Żywych Trupach miejsce, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Zobaczymy, czy po zakończeniu tego wątku scenarzysta wymyśli coś nowego, czy może wróci do punktu wyjścia. Wolałbym tę pierwszą opcję, praktycznie w każdej z ostatnich recenzji związanych z tą serią narzekałem, że prędzej czy później opowieść Kirkmana zacznie zjadać własny ogon. Zdania nie zmieniam, niemniej pozostaje faktem, że już kilkukrotnie oczekiwałem tomu będącego powodem do mojego rozstania się z Rickiem i spółką, tymczasem autorzy konsekwentnie odkładają ten moment na później. To spore osiągnięcie, teraz nie zaszkodziłoby, żeby poziom najnowszego wydania zbiorczego został utrzymany chociaż trochę dłużej niż przy ostatniej zwyżce formy. Najnowszy wątek przypadł mi do gustu, nawet bardzo, więc to jeszcze nie czas na pożegnanie.
wtorek, 24 września 2013
niedziela, 25 sierpnia 2013
#323 - Co tam czytam? [2]
Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji (aczkolwiek etykieta recenzje znajdzie się w każdym z takich wpisów, żebym sztucznie zwiększył sobie statystyki, a jakże). Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan.
Co tam w serii Saga?
Saga to stosunkowo nowa (do tej pory ukazało się 13 zeszytów) seria pisana przez Briana K. Vaughana i rysowana przez Fionę Staples. Gdybym chciał Was do niej zachęcić, określiłbym ją jako "Gwiezdne Wojny z ruchaniem i wulgaryzmami", chociaż nie wiem, czy brzmi to jak bodziec do sięgnięcia po tę historię. Gdybym z kolei chciał Was do niej zniechęcić, nie bez złośliwości nazwałbym ją "Modą na sukces w kosmosie". Czego bym nie stwierdził, obie frazy odpowiadają faktycznemu stanowi rzeczy i wcale wzajemnie się nie wykluczają. Z jednej strony mamy tutaj rozmach i epickość tułaczki po nieprzebytej przestrzeni kosmicznej, z drugiej, banalny początek z punktem wyjścia w postaci odwiecznej wojny dwóch ras. To jeszcze nie wszystko. Zdarza się tak, że dwoje wrogo nastawionych do siebie żołnierzy, Alana i Marko, zakochuje się w sobie, dezerteruje i ma dziecko. A potem ścigają ich niemal wszyscy, począwszy od ich własnych armii, pragnących ukarać ich za zdradę i spłodzenie mieszańca, po zatrudnionych przez poszczególne frakcje, śmiertelnie groźnych najemników. Rozpoczyna się wielka ucieczka. Czytelnik nie musi zastanawiać się, czy Hazel, córka głównych bohaterów, przeżyje, ponieważ okazjonalnie pojawia się w komiksie jako dorosły narrator. Pytanie tylko, co z resztą i czy w operze mydlanej Vaughana zwyciężą dobro i miłość, czy na przykład strzelający z mechanicznej ręki robot?
Wbrew pozorom czyta się to świetnie, z uwzględnieniem faktu, że to nie jest ani Y: the Last Man ani Ex Machina. Tamte serie, napisane przez tego samego scenarzystę, zawierały (nawet jeśli tylko gdzieś w tle) poważniejsze treści, natomiast w Sadze póki co panuje czysta, niczym nieskrępowana rozrywka. Niektóre pomysły śmieszą, inne są głupie, ale mimo to Vaughan cały czas trzyma poziom. Potrafi tworzyć interesujące postacie, dodaje do tego dobre, brzmiące autentycznie dialogi, dorzuca świat, gdzie może się wydarzyć dosłownie wszystko i... wygrywa. Nie mam pojęcia, do czego to wszystko zmierza, jednak na razie świetnie się bawię. Nie trzyma mnie przy tym żadna wielka tajemnica. W Y: The Last Man chciałem wiedzieć, co było powodem zagłady mężczyzn, w jeszcze nie dokończonej przeze mnie serii Ex Machina od samego początku w powietrzu wisi katastrofa i w czasie lektury bez przerwy zastanawiałem się, jaki będzie marny koniec burmistrza. Tutaj tego nie ma. Wiem, że Hazel przeżyje, a odpowiedź na pytanie, czy to samo uda się jej rodzicom, średnio mnie interesuje. Nawet nie wiem, czy planowo ma to być zamknięty cykl, czy coś bez z góry zaplanowanej liczby zeszytów. Po prostu czytam z szerokim uśmiechem na twarzy, podziwiając przy tym świetne rysunki. Parę razy sam nie miałem pojęcia, dlaczego tracę czas na komiks, w którym bohaterowie podróżują do miejsca zwanego Rocketship Forest, skąd mają zamiar opuścić planetę dzięki rosnącej na drzewie rakiecie, albo co mnie obchodzi, że przez kilka odcinków jednym z ich największych problemów jest niezapowiedziana wizyta rodziców ojca Hazel... albo to, że Marko miał kiedyś narzeczoną, a teraz ma wściekłą, pragnącą zemsty byłą narzeczoną... ale i tak czytałem dalej, będę czytał i polecam. Bo w tym wypadku "Moda na sukces w kosmosie" wcale nie jest obraźliwym stwierdzeniem.
poniedziałek, 19 sierpnia 2013
#321 - Co tam czytam? [1]
Co tam czytam? to mój nowy eksperyment, efekt chęci podzielenia się z Wami wrażeniami z lektury komiksów, niekoniecznie w formie pełnoprawnych recenzji. Kilka mniej lub bardziej entuzjastycznych zdań, szybkie opinie, czasem o jednej pozycji, czasem o kilku naraz, o serii lub o pojedynczym zeszycie. Taki jest plan. Jeśli ktoś jest wyjątkowo znudzony, może wyszukać gdzieś w starych wpisach podobną rzecz, a mianowicie "cykl" Po łebkach, który zmarł śmiercią naturalną po jednej odsłonie. Może tym razem będzie inaczej. Zobaczymy. Cały czas chcę pisać o komiksach, od pewnego czasu wrzucam teksty głównie na inne strony, a przecież czytam całą masę innych opowieści obrazkowych. Chcę pisać też o nich, niekoniecznie tak, jak choćby dla Gildii Komiksu. Czasami mam ochotę na skreślenie czegoś pozbawionego przemyślanych zdań, filozofii, czegoś na szybko. Czasami zamiast pisać, że coś jest świetne, wolę stwierdzić, że jest wyjebane, a tutaj nikt mi tego nie zabroni. Po to powstał ten cykl, który być może zostanie tu na dłużej.
Co tam w serii Invincible?
Jakiś czas temu przestałem pisać o tym komiksie. Trochę dlatego, że narobiłem sobie zaległości, ale ważniejszym powodem było to, że trzaskanie recenzji kolejnych tomów straciło jakikolwiek sens. I tak składałyby się głównie z szybkiego nakreślenia fabuły i akapitu poświęconego moim w pełni zasłużonym pochwałom. Zaległości nadrobione, niedawno Invincible dobił do setnego zeszytu i seria nadal jest wyjebana. W przeciwieństwie do Fables (ten cykl też muszę nadrobić, bo zdaje się, że nie ruszyłem go już od paru lat), gdzie na początku bohaterowie musieli pokonać głównego przeciwnika, po czym pojawił się po prostu kolejny, silniejszy, tutaj nie ma mowy o tak prostych i oczywistych rozwiązaniach. Po zakończeniu Viltrumite War pojawiło się tyle świetnych wątków, że w czasie lektury sam nie wiedziałem, którym zachwycać się bardziej. Ciągłe zwroty akcji robią niesamowite wrażenie i nie nudzą na zasadzie: "O, kolejna rzecz, która niby miała mnie zaskoczyć? Znowu?". Kirkman to zły człowiek, ma głęboko w dupie oczekiwania swoich czytelników. Najpierw coś zapowiada, potem okazuje się, że całkowicie świadomie kłamał, a ja i tak byłem zadowolony, bo dał mi coś jeszcze lepszego niż w zapowiedziach. I Wy też będziecie. Jednocześnie czytając Invincible ma się świadomość, że to w pełni autorski komiks, w którym scenarzysta naprawdę może zrobić, co tylko zechce. Zabicie głównego bohatera? Dlaczego nie? Zabicie wszystkich bohaterów serii? Dlaczego nie? A jeśli czyjeś odejście to tylko pozory, wyjaśnienie całej sytuacji jest przedstawione tak, że zamiast krzyczeć, że mnie oszukano, byłem jeszcze bardziej usatysfakcjonowany. W Sweet Tooth prawie zawsze było wiadomo, że jeśli ktoś jest dobry, później okaże się zły, tutaj na szczęście nic nie jest oczywiste. Raz jest zabawnie, innym razem śmiertelnie poważnie, a ja nie zawiodłem się jeszcze ani jednym zeszytem (jeśli nawet, zdążyłem już o tym zapomnieć). Dodajmy do tego niesamowitą stronę graficzną i dostajemy jedną z najlepszych serii, jakie czytałem w życiu, nie tylko tych superbohaterskich. Jeszcze nie znacie? No co Wy?
poniedziałek, 8 kwietnia 2013
#292 - Żywe Trupy: Powód do strachu [Robert Kirkman & Charlie Adlard]

W poprzednich recenzjach kolejnych tomów Żywych Trupów byłem umiarkowanie zadowolony, pisząc, że ciągle jest całkiem dobrze, ale jednocześnie marudząc, że takiej serii nie da się ciągnąć w nieskończoność. Nadal tak uważam, ale z uśmiechem na twarzy przyznaję, że Powód do strachu, siedemnaste wydanie zbiorcze, szybko i skutecznie zamknęło mi mordę. Lepiej późno niż wcale. To najlepsze odcinki cyklu od czasu Stworzeni by cierpieć (tom ósmy), gdzie Kirkman bezlitośnie wymordował sporą część najważniejszych bohaterów swojego komiksu, pokazując czytelnikom, że w jego scenariuszach może zdarzyć się wszystko i żadna postać nie jest bezpieczna. No tak, ale później na kolejne zgony reagowałem co najwyżej obojętnym ziewnięciem, nie pamiętam, kiedy ostatnio naprawdę przejąłem się losami Ricka i jego przyjaciół. Żywe Trupy przez cały ten czas były dobrą lekturą, ale po tak częstym uśmiercaniu bohaterów zaskakiwanie odbiorcy stawało się coraz trudniejsze. Trzymając w rękach Powód do strachu znowu czułem się tak, jak za dawnych czasów, kiedy czytałem ten komiks, a moje szczęka leżała gdzieś na podłodze.
To prawda, że Kirkman może zaskakiwać chyba tylko w jeden sposób, mianowicie pokazując kolejne sceny okrucieństwa wpływającego na coraz bardziej pokręcone relacje pomiędzy bohaterami. Ale to nieważne, w siedemnastym tomie znowu robi to tak, że przewracając kolejne strony robiło mi się niedobrze i byłem autentycznie poruszony. Tego właśnie oczekuję od Żywych Trupów. Autorom znowu się udało, co prawda musiałem czekać na to przez wiele miesięcy (co ja piszę... lat!), jednak mam nadzieję, że tym razem potrwa to trochę dłużej niż ostatnio i kolejne wydanie zbiorcze będzie tak samo dobre. Tyle razy wspominałem o tym, że seria Kirkmana w końcu zacznie zjadać swój własny ogon, ale kto wie, być może jednak uda się tego uniknąć, przynajmniej na jakiś czas. Bo nie wierzę, że na zawsze.
W siedemnastym tomie sytuacja znowu trochę się zmienia, zmienia się położenie bohaterów oraz pozycja Ricka w grupie. Kiedyś stracił prawą dłoń i od tego czasu nie jest już tak sprawny, jak wcześniej, teraz mógł stracić coś więcej, ale na rezultaty trzeba poczekać. I nie będzie chyba żadną niespodzianką, kiedy napiszę, że Powód do strachu wita naszych znajomych nowymi problemami, jednak nadal są to problemy głównie z ludźmi. Chodzące trupy przewijają się gdzieś tam w tle, będąc jedynie pretekstem do sadyzmu i okrucieństwa tych, którzy przeżyli. Nic nowego. Nowy, a raczej odnowiony, jest za to mój entuzjazm. Znowu wierzę w tę serię i czekam na ciąg dalszy z dużo większą niecierpliwością niż zazwyczaj.
wtorek, 23 października 2012
#264 - Żywe Trupy: Większy świat [Robert Kirkman & Charlie Adlard]
Chyba nie ma wątpliwości, że Kirkman to świetny scenarzysta. Nie mam też wątpliwości, że prędzej czy później Żywe trupy zupełnie mnie znudzą, przestaną zaskakiwać i nadejdzie pora na zrezygnowanie z czytania kolejnych części, żeby tylko uniknąć jak największej liczby rozczarowań. Sięgając po każdy następny tom zastanawiam się, czy to już. Większy świat przekonuje mnie, że jeszcze nie.
Szwendające się poza miejscem zamieszkania bohaterów komiksu zwłoki ponownie schodzą na dalszy plan, przegrywając z relacjami międzyludzkimi. Większy świat pokazuje nowy pomysł Kirkmana, opóźniający czające się na horyzoncie zataczanie kręgów przez jego serię. Nie chcę zdradzać, o co chodzi, ale jest dobrze. Może pozwoli to uniknąć powrotu do wcześniejszych wydarzeń, czyli schematu "grupa jest w drodze-odnajduje nowe, bezpieczne miejsce, gdzie może się osiedlić-nowe miejsce okazuje się tylko pozornie bezpieczne-dochodzi do kolejnej tragedii-grupa musi uciekać-grupa jest w drodze" i wszystko zaczyna się od nowa. Pomimo siłą rzeczy ograniczonych możliwości Żywych trupów (na przykład w Invincible tego samego autora może zdarzyć się wszystko, tutaj nie bardzo), scenariusz nadal potrafi zaskoczyć i zadowolić czytelnika świeżym pomysłem, aczkolwiek ciągle uważam, że nie da się ciągnąć tej serii bez końca na dobrym poziomie i wypadałoby powoli zastanawiać się nad finałem. Dopóki odbiorców może jeszcze cokolwiek poruszyć, co po kilku wcześniejszych wątkach i tak nie jest łatwym zadaniem.
sobota, 28 lipca 2012
#249 - PvP Awesomology 1 [Scott Kurtz]
Pomijając Fistaszki, z wielu powodów lekturę obowiązkową dla każdego czytelnika opowieści obrazkowych, nigdy nie miałem większej styczności z paskami komiksowymi. Tak jakoś wyszło. Śledzenie tego typu serii na bieżąco w prasie nie wydaje mi się możliwe, a jeśli chodzi o paski publikowane w Internecie, mam awersję do czytania z ekranu monitora; wolę przeczytać 500 stron wydrukowanych na papierze niż 20 w sieci. Pozostają drukowane wydania zbiorcze, ale te jakoś nigdy nie były moim priorytetem. PvP kupiłem bardziej z głupoty, niż z entuzjazmu. Niby rozmiar się nie liczy, ale kiedy zobaczyłem tę cegłę, pomyślałem, że muszę to mieć. Wiem, niepoważne podejście. Oczywiście wcześniej sprawdziłem, czym jest seria Scotta Kurtza, trochę poczytałem o nagrodach, jakie dostała (między innymi Eisner za najlepszy komiks cyfrowy w 2006 roku) i rzeszy fanów, ale koniec końców tak naprawdę liczyło się przede wszystkim to, że PvP Awesomology, antologia wydana z okazji dziesięciolecia publikowania komiksu, liczy sobie 600 stron i, z dodatkowym pudełkiem, zajmuje na półce prawie tyle samo miejsca, co Absolute Watchmen. Co za przekonujący argument... najważniejsze jest jednak to, że po przeczytaniu całości (dawkowanej stopniowo, po mniej więcej 10 stron dziennie, moim zdaniem nie ma sensu wchłaniać tego w inny sposób) nie ma czego żałować. Mimo wielu wad, Player versus Player to świetna rzecz, nie tylko dla maniaków gier komputerowych, do których zresztą wcale się nie zaliczam.
PvP jest nazwą magazynu o grach, którego redakcja to główni bohaterowie serii. Kurtz oparł humor swojego komiksu na powtarzalności żartów (co, patrząc choćby na wspomniane już Fistaszki, może sprawdzać się bardzo długo i bardzo dobrze), tym zabawniejszych, im bardziej znamy występujące w PvP postacie, a także na robieniu sobie jak z całej popkultury, nie tylko gier komputerowych, ale na przykład filmów, grania w RPG, oczywiście komiksów i ogólnie wszystkiego, co mogłoby interesować człowieka opisywanego jako nerd lub geek. Autor trochę to wyśmiewa, jednocześnie wcale nie kryjąc tego, że sam jest częścią wyśmiewanego przez siebie zjawiska. Osobiście nią nie jestem, więc cieszę się, że do zrozumienia jego dowcipów nie jest potrzebna tajemna wiedza Mistrzów Gry czy znajomość wszystkich części Gwiezdnych Wojen albo masy gier komputerowych.
Kurtz i tak co chwilę odbiega od głównego tematu, skupiając się bardziej na relacjach pomiędzy bohaterami niż na popkulturze, od czasu do czasu dorzucając wątki autobiograficzne (głównie jego rozmowy z krytykującym go z wielu powodów ojcem). I nawet jeśli czasami robi się z tego telenowela, jeśli 90% kadrów to rozmawiające ze sobą, w kółko te same postacie, zaś autorowi często zdarza się publikować żarty niskich lotów, i tak przez większą część tych 600 stron jest bardzo zabawnie. Na tyle, żeby nie żałować zakupu komiksu, który co prawda wygląda imponująco, ale to jego jedyna zaleta. Polecam zapoznanie się z tą serią, jeśli nie z wersją drukowaną, to z tą publikowaną w sieci (obecnie prezentująca się całkiem inaczej niż to, co pokazano w zbierającej starsze paski Awesomology). Sam pewnie będę zbyt leniwy, żeby czytać to dalej na ekranie, ale przypuszczam, że wiele osób ma do tego zupełnie inne podejście.
poniedziałek, 27 lutego 2012
#210 - Żywe Trupy: Odnajdujemy siebie [Robert Kirkman & Charlie Adlard]
Po przeczytaniu poprzedniego tomu Żywych Trupów przeważyło moje sceptyczne nastawienie do tej serii. Zastanawiałem się nawet nad przerwaniem kupowania kolejnych części, zakładając, że przygody Ricka oraz reszty ocalałych i tak już nie zdołają mnie niczym zaskoczyć. Odnajdujemy siebie, piętnaste wydanie zbiorcze cyklu Roberta Kirkmana i Charliego Adlarda, z jednej strony potwierdza moje założenie, a z drugiej nie mogę zaprzeczyć, że to bardzo dobry odcinek i przeczytanie go było świetną zabawą. Kto by się spodziewał, zwłaszcza po tym, co napisałem o Żywych Trupach ostatnio?
Bohaterowie znowu są ukryci za murami, oddzieleni od zombie i pozornie bezpieczni, ale równocześnie uwięzieni w zamkniętej społeczności, gdzie nie każdy jest przyjaźnie nastawiony do innych i gdzie wiadomo, że prędzej czy później coś pęknie i dojdzie do tragedii. Skąd my to znamy? Tak, to już było, Kirkman opowiada tę samą historię po raz kolejny. Jest kilka zmian, bo przecież tak dobry scenarzysta nie zrobiłby stuprocentowej kopii, ale ogólne mamy do czynienia z powtarzaniem się. Mimo to dobre dialogi, ciekawe wątki obyczajowe oraz wiszące w powietrzu nieszczęście (i ciekawość, co dokładnie je spowoduje) wynagradzają wtórność i wspomniany w recenzji tomu Bez wyjścia fakt, że seria od pewnego czasu zjada swój własny ogon.
Rick i reszta próbują zrobić z miejsca, gdzie trafili, prawdziwy dom, tak normalny, jak to tylko możliwe w świecie, w którym przyszło im żyć. Tym razem największą przeszkodą w dążeniu do tego celu będą inni ludzie, nie zombie. Na szczęście z kilkoma rzeczami bohaterowie radzą sobie inaczej, niż zwykle, robiąc czytelnikowi niespodziankę i pozwalając choć na chwilę zapomnieć o tym, że Odnajdujemy siebie to w dużej części powtórka z rozrywki. Dobrze, że wszystko zostało zrobione na wysokim poziomie, pozwalającym przymknąć oko na to, że raczej nietrudno zgadnąć, co będzie dalej. Ten komiks po prostu świetnie się czyta i w czasie lektury w ogóle nie myślałem o jego wadach. A to, że mimo wszystko Kirkman ciągle potrafi podtrzymywać zainteresowanie przygodami swoich postaci, świadczy jedynie o tym, że potrafi bardzo dużo, co zresztą nie jest żadnym odkryciem. Oby jeszcze nie raz udało się mu mnie zaskoczyć.
poniedziałek, 30 stycznia 2012
#202 - Invincible: Growing Pains [Robert Kirkman, Ryan Ottley & Cory Walker]
To już trzynaście tomów, a Invincible wciąż jest świetną serią, głównie dzięki swojej różnorodności oraz idealnemu połączeniu wielu gatunków, z jakimi ma ochotę bawić się Kirkman. Raz jest śmiertelnie poważnie, innym razem śmiesznie albo bezmyślnie i brutalnie, a w każdej z tych konwencji scenarzysta zachowuje tak samo wysoki poziom. Szkoda, że inny komiks tego samego autora, Żywe trupy, musi trzymać się jednego konkretnego pomysłu i nie pozwala na wprowadzanie podobnych zmian. Za to Invincible nie znudzi mi się chyba nigdy.
Po długiej i bardzo krwawej walce w poprzednim tomie nadszedł czas na wielkie przygotowania do wojny z planetą Viltrum, czym zajmują się przede wszystkim Omni-Man oraz, oczywiście, główny bohater. Jakby tego było mało, Kirkman stawia przed nim nie tylko problemy z kolejnymi przeciwnikami, ale też te bardziej obyczajowe, związane z Atom Eve i jego wątpliwościami dotyczącymi tego, czy postępuje w odpowiedni sposób. Wszystko napisane tak, że wciąga i uzależnia czytelnika.
Growing Pains to kolejny bardzo dobry tom serii Invincible. Jeszcze nie czytałem The Viltrumite War, mam lekkie opóźnienie, ale myślę, że się nie zawiodę. Prawda?
sobota, 31 grudnia 2011
#186 - Żywe trupy: Bez wyjścia [Robert Kirkman & Charlie Adlard]
Żywe trupy to chyba najbardziej nieregularnie recenzowana przeze mnie seria. Po lekturze każdego tomu nie za bardzo wiem, co napisać, właściwie w każdym z nich można znaleźć to samo. Problem polega na tym, że po szokujących zmianach, jakie nastąpiły w zbiorze Stworzeni by cierpieć nie mam pojęcia, czym jeszcze może mnie ten cykl zaskoczyć. To nadal jedna z najlepszych serii ukazujących się w Polsce, ale jej formuła powoduje, że prędzej czy później będę musiał zadać pytanie: "Ile można?". Chyba, że Kirkman znajdzie jakiś nowy patent na odbieranie czytelnikowi mowy. Na razie, po czternastu tomach i stosach zamordowanych ofiar żywych trupów i złych ludzi, jestem coraz mniej zainteresowany losem bohaterów serii. Nie w tym sensie, że zrezygnuję z czytania następnych części. Po prostu niezbyt interesuje mnie, kto przeżyje, a kto zginie. Kirkman doszedł do etapu, na którym już bardzo rzadko udaje mu się szokować/wzruszać odbiorcę (a przynajmniej odbiorcę piszącego te słowa) śmiercią stworzonych przez niego postaci. Całe szczęście, że w Bez wyjścia następuje choć jeden taki moment. Po tym, co stało się z Jessie, nową przyjaciółką Ricka, i z jej synem, przez chwilę było mi aż niedobrze. I o to przecież chodzi, wcześniej co chwilę łapałem się za głowę, kiedy ktoś ginął lub zostawał kaleką, ale scenarzysta chyba trochę przedobrzył i sprawił, że te czasy już się skończyły. Mam jednak nadzieję, że powrócą.
To tyle, jeśli chodzi o zdolność do szokowania. Niestety, zdolność do zaskakiwania też nie ma się za dobrze. Rick i jego ludzie znowu przebywają za murami obronnymi, tym razem w społeczności ludzi, którzy chcą ułożyć sobie życie pomimo panującej zarazy. No i wiadomo (już od poprzedniego tomu), że spokój nie potrwa długo, coś musi doprowadzić do nieszczęścia. Będą to hordy zombie, mieszkańcy miasta lub jedni z drugimi. Wiadomo również, co zrobi porywczy Rick - pewnie znowu oszaleje i będzie gotowy pozabijać wszystko, co się rusza, by tylko bronić bliskich. Wiedziałem to jeszcze przed lekturą Zbyt daleko i Bez wyjścia.
Wychodzi na to, że Żywe trupy to jednak straszna miernota. Wcale nie. Serię nadal czyta się świetnie, cykl posiada wszystkie cechy dobrego serialu, sprawiające, że chce się czekać na kolejne odcinki. Wydaje mi się jednak, że Kirkman powinien zaplanować sobie całość na jeszcze kilka tomów i skończyć, póki może zrobić to z klasą. W przeciwnym wypadku Żywe trupy będą zjadać własny ogon. Już zaczęły to robić. I obym nie miał racji, ale obstawiam, że dalszy ciąg będzie wyglądał następująco: w mieście dojdzie do tragedii, za góra dwa lub trzy tomy Rick będzie musiał je opuścić, oczywiście zginie przy tym cała masa ludzi. Potem przez parę tomów będą tułać się po drogach i lasach, aż w końcu znajdą kolejne schronienie... i tak w kółko, bez końca. Powtarzam, obym nie miał racji, bo piszę to jako fan tej serii. Zobaczymy.
niedziela, 13 lutego 2011
#135 - Invincible: Still Standing [Robert Kirkman & Ryan Ottley]
Dwunasty tom Invincible zawiera zeszyty #60-65, zaczyna się konkretną rozpierduchą i nie zwalnia praktycznie do samego finału. To kolejny dobry TPB, a poza tym jeden z najbrutalniejszych w historii tego komiksu, o ile nie najbrutalniejszy. Jak twierdzi sam Kirkman, jego seria raz jest zabawna, innym razem krwawa i teraz nadszedł czas na hektolitry krwi.
Na początku główny bohater musi pokonać armię swoich odpowiedników z innych wymiarów, którą dowodzi jeden z jego dawnych przeciwników. Co prawda powinien być martwy, ale jednak nie jest i powraca, by uprzykrzyć życie swojemu wrogowi. Potem jest jeszcze gorzej. Na scenie pojawia się Conquest, kolejna postać pochodząca z planety Viltrum. Oczywiście on też nie ma przyjaznych zamiarów. Invincible ma z nim więcej kłopotów niż ze wspomnianą wcześniej armią, widowiskowy pojedynek ciągnie się przez kilka zeszytów i oferuje kilka mniej lub bardziej przyjemnych niespodzianek. Jest się czym zachwycać, Kirkman potrafi opisywać takie wydarzenia w mistrzowski sposób, a Ottley udowadniał już wiele razy, że nie ma zamiaru zaniżać poziomu serii. Do końca walki autorzy nie pozwalają czytelnikowi zaczerpnąć oddechu.
W #65 zeszycie jest spokojniej, ale scenarzysta jak zwykle daje do zrozumienia, że nie potrwa to długo. Na horyzoncie wojna z planetą Viltrum i nie tylko, więc fani mają na co czekać. Jak dotąd seria nie zawiodła mnie ani razu i wierzę, że w kolejnych Trade'ach wciąż będzie tak samo.
wtorek, 11 stycznia 2011
#131 - Żywe Trupy: Stworzeni by cierpieć [Robert Kirkman & Charlie Adlard]

Trudno jest opisać to, co ma miejsce w Stworzeni by cierpieć w taki sposób, żeby nie zepsuć niespodzianki tym, którzy jeszcze nie mieli tej części w rękach. Na stronach komiksu dzieje się naprawdę sporo, a scenarzysta pokazuje, że żadna z postaci (wcześniej wykreowanych i przedstawianych w mistrzowskim stylu, do jakiego przyzwyczaił Kirkman) nie jest dla niego zbyt znacząca, święta czy nietykalna. Duży konflikt, masa ofiar, trup ściele się gęsto. Niby pokazywał to już wcześniej, ale tutaj pojechał po bandzie.
Finał jest mocny i zaskakujący, chyba że ktoś już wcześniej przysiągł sobie, że do końca będzie uważał Żywe Trupy za nudną i nieciekawą serię, przy której można tylko ziewać. Reszta powinna być zadowolona. W końcu przed finałem dzieje się to, co zazwyczaj, czyli dobre dialogi oraz akcja na najwyższym poziomie. Nie oczekiwałem niczego więcej i jestem usatysfakcjonowany.
wtorek, 26 października 2010
#117 - Savage Dragon Archives Volume Two [Erik Larsen]

Pomiędzy okładkami znalazłem dokładnie to, na co trafiłem podczas lektury Savage Dragon Archives Volume One - jazdę bez trzymanki, widowiskową sieczkę, zaskakujące zwroty akcji, dobre ilustracje i połączenie wszystkich tych elementów w rewelacyjną i łatwo przyswajalną całość. Larsen nie chce udawać, że robi coś więcej niż rozrywkowy komiks, a jego historie to świetna rzecz na odmulenie się, pozwalająca czerpać prawdziwą przyjemność z pochłaniania kolejnych stron zapełnionych nawalanką.

Druga strona medalu wygląda tak, że Savage Dragon Archives Volume Two uważam za część minimalnie gorszą od poprzedniej. Wiadomo, kwestia gustu, ale czytając kolejne zeszyty miałem ochotę na więcej opisanych wcześniej zaskakujących momentów - albo szwankuje mi pamięć, albo w pierwszym tomie pojawiały się dużo częściej. Inna sprawa to kilka zbyt głupich pomysłów, nawet jak na luźną atmosferę panującą w większej części wydania zbiorczego. W paru miejscach miałem ochotę uderzyć się w czoło, bo akcje wymyślane przez Larsena przekroczyły pewien poziom abstrakcji oraz humorystycznej naparzanki z udziałem takich postaci jak Powerhouse, przy których można się uśmiechnąć, natomiast w Volume Two nie zawsze jest zabawnie, a czasem po prostu idiotycznie.

Jest też kilka pomysłów, które dawniej mogły być - i na pewno były - kontrowersyjne, tak jak walka Boga z Szatanem i chyba słynne już "Don't fuck with God", ale obecnie raczej nie zrobi to wrażenia na czytelniku zaznajomionym z dużo bardziej ostrymi komiksami (na przykład na mnie). Mimo wszystko wyobrażam sobie, że zdaniem sporej ilości ówczesnych odbiorców Larsen pojechał po bandzie. Owszem, pojechał, ale ze stylem i świetnie się przy tym bawiąc.
Tym razem historia przedstawiona w Savage Dragon Archives nie ma sielankowego zakończenia. Ostatnio główny bohater pokonał najważniejszego ze swoich przeciwników i na finałowej stronie stał przed tłumem reporterów robiących mu zdjęcia. Teraz jest inaczej, głównie przez to, że (jak przeczytałem na forum Gildii) Endgame, dziesiąty TPB serii, kończy się na #52 zeszycie, a drugi tom archiwów na #50. Na szczęście kolejna cegła ma mieć premierę już w grudniu. Mam też nadzieję, że Image Comics pójdzie za ciosem i na Savage Dragon Archives Volume Four nie trzeba będzie czekać tak długo, jak na trójkę. Chciałbym już nadrobić zaległości, bo mimo paru wątków, które nie przypadły mi do gustu, jedyną wadą czarno-białych wydań zbiorczych są ręce uwalone tuszem, ale radocha z lektury tych wesołych bzdur zrekompensuje to każdemu czytelnikowi, jeśli tylko nie spina dupki uważając się za kogoś, dla kogo przygody zielonego gościa z płetwą na głowie są zbyt przyziemną rozrywką.
środa, 11 sierpnia 2010
#95 - Invincible: Happy Days [Robert Kirkman & Ryan Ottley]

Tym razem w zbiorze znalazły się zeszyty #54-59 oraz jedenasty numer serii The Astounding Wolf-Man. Na początku mamy mały wgląd w potencjalną przyszłość głównego bohatera; znając Kirkmana, jest bardzo prawdopodobne, że ten wątek jeszcze nie został zakończony. Następnie przechodzimy do obecnych wydarzeń, między innymi do wątku uwięzionego Omni-Mana, od którego dowiadujemy się o bardzo istotnej słabości przedstawicieli jego rasy. Tymczasem na ziemi Mark ma na głowie coraz większą ilość kłopotów, od tych związanych z byłą dziewczyną po fakt, że jest obserwowany przez nieznanego przeciwnika. Jakby tego była mało, dochodzi problem z Wolf-Manem, co dla czytelników oznacza udany gościnny występ tej postaci w serii Invincible, jak również pokazanie się syna Omni-Mana w komiksie opowiadającym o przygodach człowieka-wilka. Nasz bohater ilustrowany przez kogoś innego niż Ryan Ottley to miła odmiana, choć muszę przyznać, że nie zachwyciłem się rysunkami Jasona Howarda.
#58 zeszyt zawiera sporo zapowiedzi wydarzeń, o jakich przeczytamy w najbliższej przyszłości. Kirkman jest mistrzem dawania mniej lub bardziej oczywistych wskazówek i zachęcających sygnałów - tym razem również nie zawiódł. I choć ani finał tego tomu, ani poszczególne wątki zaprezentowane w numerach #54-59 nie powalają na kolana, nie mógłbym napisać, że to słaby TPB, albo że seria obniżyła poziom. Wcale tak nie uważam i mam zamiar czytać dalej. Polecam po raz nie wiem który.
poniedziałek, 3 maja 2010
#88 - Żywe Trupy: Tu Pozostaniemy [Robert Kirkman & Charlie Adlard]

Po bombie atomowej spuszczonej na bohaterów w ósmym tomie, Stworzeni By Cierpieć, było dla mnie prawie oczywiste, że kolejny TPB będzie dużo spokojniejszy oraz mniej zaskakujący od poprzedniego. I rzeczywiście. Bo nawet ktoś tak pomysłowy jak Kirkman musiałby się naprawdę natrudzić, żeby zaprezentowane tutaj wydarzenia były równie wstrząsającą niespodzianką - musi chyba minąć sporo czasu, zanim serii uda się osiągnąć podobny efekt. Wierzę, że będzie dobrze, a tymczasem dziewiąty tom może okazać się trochę słabszy od ósmego. To chyba naturalne wrażenie w czasie lektury tak zwanych przejściowych Trade'ów; w Invincible jest podobnie, tyle że konstrukcja świata przedstawionego w Żywych Trupach ogranicza scenarzystę, którzy przecież nie może pozwolić sobie na pewne zabiegi znane z przygód Niezwyciężonego, gdzie może wydarzyć się praktycznie wszystko. Tutaj o pewnych rzeczach nie może być mowy, także wybrnięcie z sytuacji wydaje się dużo trudniejsze.
Tu Pozostaniemy, tom zbierający zeszyty #49-54, przedstawia przede wszystkim zmagania Ricka i jego syna z koszmarem, który obrócił ich (niełatwe nawet bez tego) dotychczasowe życie w gruzy. Ponownie skazani na tułaczkę, jak zwykle zostają świetnie sportretowani przez Kirkmana, doskonale radzącego sobie z pokazywaniem ich jako wraków ludzi, którym mniej lub bardziej odwala. Stan psychiczny bohaterów oraz wątek obyczajowy na pierwszy plan, zombiaki w tle i o to chodzi od samego początku serii. Potem następuje spotkanie z kilkoma starymi znajomymi (można było się tego spodziewać) oraz początek znajomości z nowymi postaciami, które już wkrótce mogą okazać się kluczowe dla opowieści Kirkmana i Adlarda. Jestem bardzo ciekaw, w jakim kierunku pójdzie teraz seria - pisałem o tym w drugim akapicie poprzedniego wpisu dotyczącego Żywych Trupów, nie chcę się teraz powtarzać, ale ostrzegam przed delikatnym spoilerem.
Jak już wspomniałem, Tu Pozostaniemy może wydawać się tomem gorszym od poprzedniego i właściwie, cholera, jest gorszy. Ale chyba nikt nie spodziewał się, że będzie inaczej, rozpierducha w ósemce zmieniła tę serię na zawsze (pokazując jednocześnie, że po Żywych Trupach można spodziewać się absolutnie wszystkiego), było więc jasne, że przez chwilę będzie spokojniej. A względny spokój to wróg tej opowieści, co nie znaczy, że całość nie trzyma poziomu, do którego stali czytelnicy zdążyli już przywyknąć. Nadal jest bardzo dobrze.
czwartek, 29 kwietnia 2010
#87 - Invincible: Who's the Boss? [Robert Kirkman & Ryan Ottley]

To już dziesiąty tom, zawierający zeszyty #48-53. Kirkman i Ottley wciąż nie tracą pary oraz komiksowych jaj, które sprawiają, że po tylu epizodach komiks wciąż jest świetny i cały czas zaskakuje. Na początku TPB mamy kolejną z wielu mających miejsce w Invincible rozpierduch, nie po raz pierwszy z udziałem występujących gościnnie herosów spod bandery Image Comics. Właściwie żaden z nich nie radzi sobie zbyt dobrze z armią Doc Seismica, a z odsieczą przychodzą im osoby (oraz roboty) niezbyt lubiane przez głównego bohatera, ku jego zaskoczeniu walczące po jego stronie. W efekcie dochodzi do jednego z ciekawszych i bardziej zaskakujących konfliktów w dotychczasowych dziejach serii (chociaż, jak zwykle u Kirkmana, odpowiednie wskazówki można było dostrzec już wcześniej). Jak wspominałem przy okazji recenzowania poprzednich tomów, zmiany są wielką siłą tego komiksu, a #50 zeszyt jest pod tym względem naprawdę konkretny. Dalsze wydarzenia to przede wszystkim rozwiązanie kwestii głównego bohatera oraz Atom Eve, nowy strój, a w #52 odcinku chyba najbrutalniejsza akcja z tych, które czytelnicy widzieli do tej pory. Przyszłość na pewno pokaże konsekwencje tego wydarzenia, jak zazwyczaj w Invincible.
Komiks pozostawia nas bez odpowiedzi na tytułowe pytanie, ale znając pomysłowość Kirkmana, autor jeszcze nie raz skomplikuje relacje pomiędzy synami Omni-Mana. Końcówka zapowiada, że już wkrótce będzie się działo. Znowu.
czwartek, 22 kwietnia 2010
#85 - Savage Dragon Archives Volume One [Erik Larsen]

Erika Larsena pamiętam jeszcze z czasów TM-Semic, kiedy to pojawiał się głównie w Spider-Manie, poza tym narysował jeszcze ostatni numer polskiej wersji Wild C.A.T.S. Jeśli coś jeszcze, to w tej chwili nie potrafię sobie o tym przypomnieć. W każdym razie zawsze podobały mi się jego opowieści, dostarczające porcji prostej rozrywki, która nie udawała czegoś wielce ambitnego (a przynajmniej tak je zapamiętałem). Dość charakterystyczna kreska Larsena także była miłym wspomnieniem. A że Savage Dragon jest dobrym komiksem, przeczytałem w którymś z listów zamieszczonych w jednym z pierwszych numerów Spawna. Musiało jednak minąć sporo czasu, zanim nadarzyła się okazja wypróbowanie tego tytułu, a stało się to gdy wyciągnąłem #3 numer regularnej serii z pudła pełnego tanich, starszych zeszytów, położonego w niewielkim sklepie komiksowym w Ju Es Ej. Skoro miałem tę opowieść pod ręką, to czemu nie sprawdzić zielonego gościa z płetwą na głowie?


"Zawsze podobały mi się jego opowieści, dostarczające porcji prostej rozrywki, która nie udawała czegoś wielce ambitnego" - w zasadzie nic się nie zmieniło. Próby przekonania się do Savage Dragona były dla mnie dość ciężką przeprawą (podobnie miałem na przykład z muzyką MF Dooma, chyba najbardziej komiksowego rapera na świecie), ale jestem zadowolony, że na początku dałem się temu komiksowi trochę pomęczyć, by potem w końcu odłożyć wydane zbiorcze z szerokim uśmiechem na ustach. Nie wiem kiedy sprawdzę Volume Two, ale sprawdzę na pewno, a póki co dołączam do grona polecających.
poniedziałek, 8 marca 2010
#80 - Invincible: Out of This World [Robert Kirkman & Ryan Ottley]

Po kolejnej przerwie w historii tego bloga chyba znów chce mi się pisać częściej. To dobrze, przynajmniej dla mnie, bo lubię to robić, chociaż brakuje mi systematyczności. Zdarzają się też momenty, w których mam po prostu dość, więc pewnie jeszcze nie raz odpuszczę sobie na dłuższą chwilę. Tak czy inaczej, chociaż Komiksofilia nie jest kamieniem milowym w dziejach komiksowych blogów, raczej nie zdechnie tak szybko, jak myślałem na samym początku.
Out of this World, dziewiąty tom, zeszyty od #42 do #47 i wciąż jest świeżo. To raczej kolejny przejściowy TPB, pozbawiony jasno zarysowanego motywu przewodniego, ale jak zwykle dokładający kilka nowych elementów do układanki (będą spoilery). I tak, Invincible wciąż naparza mniejsze i większe potwory, Oliver jest coraz większy, mądrzejszy, silniejszy, i - jak się wkrótce okaże - nie zawsze spokojny, a Eve wykorzystuje to, co wcześniej nazywałem skomplikowaną relacją pomiędzy Markiem, Amber oraz nią, chociaż póki co nie wszystko idzie po jej myśli (a to z powodu świetnie pomyślanego wydarzenia z tomu Three's Company, o którym zapomniałem wspomnieć, więc nadrabiam i wspominam, chociaż nie chcę zdradzać, o co dokładnie chodziło). Niewiele rzeczy idzie też po myśli głównego bohatera - widać doskonale, że mieszkańcy Viltrum cały czas mają Ziemię na oku i nie odpuszczą, a Invincible jeszcze nie jest w stanie im zagrozić. Mamy też powrót Allena, który kombinuje, jak zyskać znaczącego sprzymierzeńca w nadchodzącej wojnie, a kilka postaci zabitych w My Favorite Martian okazuje się jednak nie całkiem zabitych, co nie powinno dziwić żadnego czytelnika komiksów superbohaterskich. Całość kończy się nieco mniej zaskakującą puentą niż choćby ostatnio, ale i tak napisałbym, że dziesiątego TPB oczekuję z wielką niecierpliwością (gdybym już go nie przeczytał).
środa, 16 grudnia 2009
#75 - Invincible: My Favorite Martian [Robert Kirkman & Ryan Ottley]

Musicie mi wybaczyć tak częste pisanie o Invincible, ostatnio naprawdę nie mam czasu ani weny, a recenzowanie kolejnych TPB serii Kikrmana zabiera niewiele pierwszego, drugiego zaś nie wymaga wcale. Ogólnie przepraszam za letką zamułkę. W niedalekiej przyszłości postaram się ogarnąć, ewentualnie znów zrobię sobie blogową przerwę (tym razem o wiele krótszą niż poprzednio) w celu zebrania sił, a tymczasem...
My Favorite Martian, ósma cegiełka budująca uniwersum Marka Graysona zawiera zeszyty #36-#41 i ponownie dostarcza nam klimatu tak typowego dla tego tytułu, a jednocześnie tak unikalnego. Zaczynamy od wspomnianych ostatnio uprowadzonych bezdomnych, którzy doświadczyli bolesnego przerobienia na mordercze roboty, stanowiące spory problem nawet dla głównego bohatera. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że jednym ze stalowych oponentów jest kolega Graysona ze studiów. Po przelaniu krwi oraz przesypaniu sporej ilości śrubek problem zostaje rozwiązany, chociaż - jak to bywa u Kirkmana - wcale nie do końca; widać, że pewne postacie wrócą, a Mark jeszcze nie wie, że raczej nie powinien ufać wszystkim swoim znajomym.
Jeśli jesteś stałym czytelnikiem serii, na pewno kojarzysz wizytę syna Omni-Mana na Marsie i zdajesz sobie sprawę, że w przyszłości mieszkańcy czerwonej planety mieli odegrać ważną rolę w tym komiksie. No i odgrywają, a w międzyczasie na Ziemi trwa konkretna rozpierducha, w czasie której trup ściele się gęsto, nie tylko po stronie tych złych. Będą wizyty w szpitalu, będą też pogrzeby. I chyba nikogo nie zdziwi, że z Marsem to wciąż nie koniec, chociaż bohaterowie na razie nie mają o tym pojęcia. Ich pech.
Czy pisałem o skomplikowanych relacjach pomiędzy Markiem, Amber oraz Eve? Po lekturze My Favorite Martian wiadomo mniej więcej, w którym kierunku podąży Invincible, co nie znaczy, że obędzie się bez zaskakujących zwrotów akcji. A Oliver rośnie jak na drożdżach...
sobota, 12 grudnia 2009
#74 - Invincible: Three's Company [Robert Kirkman & Ryan Ottley]

niedziela, 29 listopada 2009
#70 - Invincible: A Different World [Robert Kirkman & Ryan Ottley]

Do zrecenzowania mam całkiem sporą liczbę komiksów, chciałem napisać na przykład o Face Milligana i Fegredo, Supreme Alana Moore'a... zresztą nieważne, jest tego dużo, za to ostatnio brakuje mi czasu. A więc - znowu Invincible. I tak muszę nadgonić teksty dotyczące tej serii, przeczytałem już dziesiąty TPB, widoczna wyżej okładka przedstawia szósty. Pisząc o poprzednim stwierdziłem, że na pewno nie jest najlepszy, za to A Different World (zeszyty #25-#30) to już zbiór-mistrzunio, powrót do emocji znanych z kilku początkowych tomów. Ciężko streścić ten komiks bez zepsucia komuś kilku niespodzianek, ale postaram się to zrobić. Całość kręci się wokół podróży głównego bohatera na planetę zamieszkałą przez bardzo dziwną rasę, charakteryzującą się tym, że jej przedstawiciele żyją niezwykle krótko - mniej więcej dziewięć miesięcy - więc nauczyli się zdobywać nowe umiejętności od razu w trakcie robienia czegoś po raz pierwszy. Invincible będzie musiał obronić całą ich cywilizację przed pewnymi brutalnymi i bezlitosnymi najeźdźcami (mogę nie pisać, o kogo chodzi, jednak okładka pozbawi wątpliwości chyba wszystkich stałych czytelników). Mark nie pozostanie bez pomocy, ale mimo to starcie będzie trudne i obfitujące w ofiary. Pobyt na planecie, przygotowania do walki oraz sama konfrontacja zajmują większość TPB, a wszystko - zwłaszcza nawalanka - zrobiona jest na najwyższym poziomie, pokazując, że seria nadal wciąga jak bagno. Dzieje się sporo, a z kosmicznej wyprawy Mark powróci z kimś, kto sprawi, że równowaga komiksu zostanie po raz kolejny zachwiana. Zresztą jaka równowaga, świetne jest właśnie to, że Invincible cały czas płynie, bohaterowie nie kręcą się przez wieczność w jednym miejscu i wszystko podlega nieustannym, często bardzo radykalnym zmianom. Towarzysz głównego bohatera pewnie jeszcze nie raz ustawi świat serii do góry nogami (co widać już w dalszych Trade'ach, a to przecież jeszcze nie koniec), należy też pamiętać, że na swoją kolej wciąż czekają agresorzy z planety Viltrum, którzy na pewno nie zrezygnują bez walki z panowania nad Ziemią. Konflikt ten zostanie prędzej czy później ostatecznie rozstrzygnięty (Kirkman nie będzie przecież ciągnął tego w nieskończoność), ale mam nadzieję, że tak jak rozwiązanie kwestii Adwersarza nie zepsuło Fables, tak scenarzysta Invincible wciąż będzie miał głowę pełną pomysłów nawet po tym, jak Mark obroni/nie obroni ludzkości przed atakiem.