Pokazywanie postów oznaczonych etykietą america's best comics. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą america's best comics. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

#290 - Tom Strong [Alan Moore & Chris Sprouse]

Czytaliście może serię Promethea? Jeśli tak i jeśli chcielibyście wiedzieć, z czym się je Toma Stronga, inny komiks Alana Moore'a (tym razem odpuszczę sobie truizmy o jego szaleństwie i geniuszu), weźcie wszystko, co było w Promethei, czyli kuriozalnych superbohaterów oraz ich przeciwników razem z całym opisem konstrukcji wszechświata, z apokalipsą i niszczącym umysł finałowym zeszytem, po czym odejmijcie tę bardziej poważną część. Macie Toma Stronga, czyli pulpę i czystą zabawę autora Strażników. Zresztą, kto zna Prometheę, ma już za sobą jeden gościnny występ głównych bohaterów serii o kolejnej wariacji Supermana, człowieku niemal niepokonanym, o nieprzeciętnej sile oraz inteligencji. Moore bawił się już w takie coś pisząc scenariusze do Supreme, ale tam, pomimo wszechobecnej pulpy, istniało jednak poważniejsze przesłanie. Tutaj tego nie ma. Zbliżamy się więc do Ligi Niezwykłych Dżentelmenów, serii, gdzie celem autora też była głównie dobra zabawa, jednak tam występowała również erudycja i niesamowite pomysły na wykorzystanie mniej lub bardziej znanych postaci stworzonych przez innych ludzi. W przygodach Toma Stronga nie ma także tego. Chcę przez to powiedzieć, że jeżeli ktoś ma ochotę sięgnąć po tę serię, nie powinien oczekiwać niczego innego niż komiksu, w którym scenarzysta najwidoczniej chciał odpocząć od skomplikowanych wątków i ważnych treści. Mam wrażenie, że część jego czytelników może jednak spodziewać się po nim czegoś więcej, przez co po lekturze odczują lekki zawód. Tak jak ja.

Nie zrozumcie mnie źle, Tom Strong to naprawdę dobry komiks, przypuszczam, że spełniający wszystkie założenia swoich twórców. Pierwszy tom Toma (tak, wiem, wyjątkowo słaba gra słowna) zdołał mnie zachwycić przede wszystkim prostotą i nieskrępowaną wyobraźnią Moore'a, na początku wprowadzającego czytelnika w swój pulpowy świat, z wychowywanym w nietypowych warunkach, skazanym na wyjątkowość głównym bohaterem, jego żoną i córką, mechanicznym lokajem Pneumanem i Solomonem, pomocnikiem będącym obdarzonym ludzką inteligencją gorylem. Czuć w tym frajdę autora z pisania tak prostych rzeczy. Na początku Strong walczy między innymi z Modular Manem, istotą pragnącą opanować świat za pomocą mechanicznych, zwielokrotnionych kopii samego siebie, później musi stawić czoło atakowi armii pochodzącej z alternatywnej rzeczywistości, w której główną potęgą są Aztekowie, ściera się z nazistkami oraz udaje w przymusową podróż w czasie do początków ziemi, by na samym końcu paść ofiarą kolejnej intrygi swojego największego wroga. Zbiór pierwszych siedmiu zeszytów to świetna rzecz i gdyby seria utrzymywała tak wysoki poziom aż do końca, byłbym zachwycony. Szkoda, że później zwykle nie jest już aż tak dobrze.

W kolejnych odsłonach serii Moore i Sprouse, przy częstym udziale innych scenarzystów i rysowników, bawią się w liczące osiem stron miniatury, nieraz interesujące i zabawne, jednak najczęściej z jakiegoś powodu zabrakło w nich uroku i lekkości pierwszego tomu. W niektórych momentach pytałem sam siebie, ileż można? Zrozumiałem już wcześniej, że to ma być wyłącznie zabawa i pastisz, często niedorzeczny i z przymrużeniem oka, tylko że w paru miejscach autorzy trochę przedobrzyli. Nie wspominając o tym, że zdarzało się im przynudzać swoim eksploatowaniem jednego pomysłu (pulpa do potęgi) oraz o fakcie, że od pewnego momentu mimo wszystko zrobił się ze mnie wspomniany w pierwszym akapicie czytelnik oczekujący czegoś więcej, bo Moore to ktoś, kogo na to stać. Wiem, że marudzę, ale nie do końca bez powodu.

Ulgę przynosi czwarty tom Toma (przepraszam, naprawdę musiałem), ze świetną historią przedstawiającą postać o imieniu Tom Stone, alternatywną wersją głównego bohatera. Moore pokazuje, co mogłoby się stać, gdyby statek zabierający rodziców Stronga oraz ich czarnoskórego pomocnika na wyspę, gdzie mieli przeprowadzić swój eksperyment polegający na nietypowym wychowaniu dziecka, wypłynął tylko trochę później. Zmieniłoby się dosłownie wszystko. Czytając tę opowieść, znowu żałowałem, że seria nie utrzymuje takiego poziomu przez cały czas. Reszta czwartego tomu, cały piąty i większość szóstego to ponownie gościnne występy innych scenarzystów i rysowników. Pojawia się kilka znanych nazwisk, znów jest nierówno i momentami jednostajnie. Zdarzają się historie intrygujące, zdarzają się zabawne, ale niestety są też takie, których mogłoby nie być, a z powodu ich braku czytelnik niczego by nie stracił. Z kolei finał to powrót współpracy Moore'a i Sprouse'a, jak również powrót Promethei. Dobrze było ponownie przeżyć znaną z tamtej serii apokalipsę, tym razem z perspektywy Stronga. Dobre zakończenie serii.

Tom Strong jest komiksem trochę rozczarowującym, ale i tak wartym przeczytania. To w końcu Alan Moore, nawet nieco gorsza niż zazwyczaj forma (może inaczej: nieco inne, mniej satysfakcjonujące mnie podejście) i wsparcie w postaci mniej genialnych kolegów po fachu nie mogło pozbawić jego historii paru niezaprzeczalnych zalet. Niemniej ciekawą rzeczą jest różnorodność warstwy graficznej, uzyskana nie tylko za pomocą udziału dużej liczby rysowników. Sam Chris Sprouse pokazuje, że zmiany kreski nie stanowią dla niego większego problemu. Nie wspominając o tym, że niektórzy czytelnicy będą zapewne zdziwieni patrząc na twórcę tak poważnych rzeczy jak Strażnicy , V jak Vendetta czy Prosto z piekła, który pisał scenariusze do Toma Stronga tylko i wyłącznie po to, by dobrze się zabawić. I, mogę się z Wami założyć, robił to z uśmiechem na ustach. Jest w tej serii sporo pomysłów, dzięki którym uśmiech udziela się także czytelnikowi.

wtorek, 22 maja 2012

#237 - Promethea Book 5 [Alan Moore & J.H. Williams III]

I już po Promethei. Pięć niesamowitych tomów, piękne i zróżnicowane ilustracje, raz komiks, raz wykład Alana Moore'a na temat konstrukcji wszechświata. Z fragmentami, które pomimo przytłaczającego szaleństwa i niewiarygodnie spójnej oraz niezwykłej wizji scenarzysty, zawsze były na tyle przystępne, żeby czytało się to równie dobrze jak najprostszą opowieść o bijących się herosach w śmiesznych kostiumach. Poza tym Promethea stanowi połączenie dwóch odmiennych podejść Moore'a do historii obrazkowych. Bez poważnych, naukowych analiz, można ogólnie stwierdzić, że autor tej serii tworzy rzeczy albo bardzo poważne, jak Prosto z piekła, Zagubione dziewczęta, V jak Vendetta czy Strażnicy, albo pulpowe, jak Supreme, Top 10, Liga Niezwykłych Dżentelmenów lub, jak podejrzewam (jeszcze nie czytałem, dopiero powoli kompletuję) Tom Strong. Niezależnie od podejścia, radził sobie świetnie, jednak tutaj połączył oba te style. Seria to wymieszanie pulpy (opętany przez demony, chory psychicznie burmistrz, superbohaterskie grupy takie jak The Five Swell Guys, ich przeciwnicy, Jellyhead albo Painted Doll) z rzeczami absolutnie poważnymi, jak cała podróż głównej bohaterki po Immaterii. Wyszło rewelacyjnie, a piąty tom jest kulminacją tego połączenia. Już na samym początku serii zapowiedziano, że obecna Promethea doprowadzi do apokalipsy. To prawda. W finale Moore pokazuje swoją wizję końca świata, przypuszczam, że skrajnie odmienną od oczekiwań większości czytelników. Mogę zdradzić, że na ostatnich stronach następuje zapowiadana wcześniej apokalipsa, jednak nie sądzę, żebym zepsuł komukolwiek niespodziankę.

Jest jeszcze #32 zeszyt, który nie bez powodu powstawał przez kilka miesięcy. Poniżej zamieszczam go w całości, co prawda w pomniejszeniu, ale widać wystarczająco, że Alan Moore zwariował po raz kolejny. Dobrze widzicie, tak właśnie wygląda finał Promethei. Nie jestem pewny, jak przedstawiono to w pojedynczym numerze, wydanie zbiorcze rozwiązuje pomysł w taki sposób, że złożono z tego zwyczajny epizod, strona po stronie, a zaraz potem pokazano swego rodzaju rozkładówkę, żeby czytelnik mógł zobaczyć, także w pomniejszeniu, jak prezentuje się całość. W pojedynczym zeszycie da się to chyba po prostu rozłożyć, czytać na różne sposoby, bawić się szaleństwem autorów. Ostatnia część to podsumowanie całej serii, ponowne zestawienie wszystkiego, czego główne bohaterki dowiedziały się w Immaterii plus wiele nowych informacji, z jedną główną ilustracją oraz masą mniejszych, pojedynczych rysunków składających się na dwa monumentalne plakaty widoczne poniżej. To jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie widziałem w komiksie, czytałem to, nie wierząc, że najpierw można w ogóle na coś takiego wpaść, a potem poświęcić całe miesiące na doprowadzenie tego pomysłu do końca. Kiedyś do tego wrócę, przyjrzę się temu od początku do końca i może dotrze do mnie więcej, na razie odłożyłem ostatni tom trochę przestraszony.

Przestraszony ostatnim zeszytem, zachwycony serią. Każdemu, kto szuka w opowieściach obrazkowych czegoś nietypowego i wymagającego, a jednocześnie wcale nie straszącego nieustannym brakiem przystępności, powinien sięgnąć po Prometheę. Jeśli ktoś lubi scenariusze Alana Moore'a (ile osób może powiedzieć, że ich nie lubi?), powinien zrobić to tym bardziej. Kolejna genialna rzecz od tego autora. To już koniec, ale dobrze, że na horyzoncie czeka na mnie Tom Strong.


piątek, 11 maja 2012

#230 - Promethea Book 4 [Alan Moore & J.H. Williams III]

Spodziewałem się kolejnych siedmiu epizodów poświęconych w całości podróży głównej bohaterki oraz jej towarzyszki po Immaterii. Kolejnej części wykładu nie zawsze przypominającego tradycyjną opowieść obrazkową. W poprzednim tomie głównego wątku prawie nie było, teraz Moore wraca na wcześniejsze tory, po tym, jak Promethea ponownie wskakuje do prawdziwego świata, przedtem spotykając między innymi swojego ojca i boga. Bóg pokazany przez Moore'a odbiega od standardowych wyobrażeń związanych z tą postacią, nie przytakując im, ale także nie zaprzeczając. Immateria jest w końcu miejscem, w którym rację bytu mają wszystkie koncepcje, zarówno te prawdziwe jak i stworzone w ludzkiej wyobraźni. Jest przestrzeń dla bogów egipskich, greckich i rzymskich, jest przestrzeń dla ukrzyżowanego Jezusa. W trzecim tomie jedna z występujących w komiksie postaci stwierdza: "I pomyśleć, że istniał naprawdę", na co inna odpowiada: "Nie. Nie jest ważne, czy istniał naprawdę. Ważne jest to, że istnieje. To, co oznacza, symbol. To jest prawdziwe. To jest rzeczywiste. To dzieje się właśnie teraz". O samej Immaterii, albo przynajmniej o tym, jak Moore przedstawił swoje koncepcje, postaram się napisać w recenzji ostatniej części. O ile będę potrafił, bo sprawa nie jest wcale taka prosta.

Tymczasem w materialnym świecie nie dzieje się zbyt wiele dobrego. Promethea powraca i z początku wygląda na to, że nie będzie źle. Jako Sophia Bangs wreszcie, po latach, przeprowadza szczerą rozmowę ze swoją matką, co umożliwiło jej wcześniejsze spotkanie z ojcem. Sielanka nie trwa jednak długo. Przed odejściem główna bohaterka powierzyła zadania Promethei przyjaciółce, która w międzyczasie zdążyła trochę nabałaganić i zwrócić na siebie uwagę agentów FBI, a teraz wcale nie ma zamiaru zrezygnować ze swoich nowych umiejętności. Dochodzi do starcia pomiędzy dwoma wcieleniami Promethei oraz, w konsekwencji, do procesu odbywającego się w Immeterii. Sędzia, znany chyba wszystkim król Salomon, ma rozstrzygnąć, kto zasługuje na tytuł, a kto będzie musiał odejść z niczym. W tym samym czasie w materialnym świecie FBI rozpoczyna intensywne poszukiwania głównej bohaterki oraz wszystkich, którzy mogliby z nią współpracować.

Po trzecim, trudnym w odbiorze, choć na pewno nie bełkotliwym tomie, w czasie lektury czwartego można odetchnąć z ulgą i poczytać bardziej klasyczną, przez cały czas świetną fabułę. Odetchnąć, by po chwili wstrzymać oddech przed wielkim, naprawdę wielkim finałem.

niedziela, 6 maja 2012

#226 - Promethea Book 3 [Alan Moore & J.H. Williams III]

Już chyba po raz drugi podepnę się pod teorię Gonza, mówiącą o tym, że Moore bardzo często pod pretekstem komiksu daje czytelnikowi złożony esej na jeden z interesujących go tematów. Trzeci tom serii Promethea to właśnie ten, w którym esej zaczyna wygrywać z fabułą. Niby dalej chodzi o tę samą opowieść, jedna Promethea zastępuje inną, zaś miastem nadal rządzi opętany burmistrz, ale tym razem wydarzenia te schodzą na drugi plan, zajmują niewiele miejsca, ustępując dalszym wykładom dotyczącym natury magii, a zarazem tego, jak skonstruowany jest cały materialny i niematerialny świat. Czy tak dalekie odejście od wcześniejszych wątków to błąd? Ja nie narzekam, choć zmiana jest znacząca i pewnie wcale nie ostateczna, w tym sensie, że dalej pierwotna historia stanie się jeszcze mniej ważna. Moore chyba nie chciał zaczynać w ten sposób, z grubej rury. Pierwszy tom rzeczywiście był bardzo przystępny w porównaniu do trzeciego, z drugim stanowiącym nie zawsze łagodne przejście. Co wcale nie znaczy, że Promethea nagle stała się bełkotem, wciąż czytam tę serię z wielkim zainteresowaniem i bez bólu, a ilustracje Williamsa ze stylem oraz kolorami, których autorem jest Jeromy Cox, ciągle zmieniającymi się w zależności od tego, jakie miejsce odwiedzają główne bohaterki, to naprawdę genialna sprawa. Zostały dwa tomy, podejrzewam, że jeszcze bardziej przypominające wykład i odchodzące od historii obrazkowej. I dobrze, bo czyta się to świetnie, zaś Promethea to seria, o której bez obaw można powiedzieć, że jest inna niż wszystkie.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

#217 - Promethea Book 2 [Alan Moore & J.H. Williams III]

Drugi tom to ten, w którym zaczynają się schody. Po dość łagodnym wprowadzeniu w historię Promethei z poprzedniej części, nagle robi się o wiele dziwniej i, momentami, przerażająco. Nadal obecna jest pulpa, jak choćby zmasowany atak inteligentnej substancji o konsystencji żelu, ale można powiedzieć, że zabawa się skończyła. Swoją drogą zadziwia fakt, jak dobrze tak niedorzeczne wydarzenia mogą współgrać z całą resztą, ze złożonym wyjaśnieniami Moore'a na temat natury magii oraz, właściwie, całego świata i ludzkiej egzystencji, ale mogą i współgrają. Promethea Book 2 to świetna kontynuacja wnosząca do serii tyle nowego, że czasami można odnieść wrażenie, że czyta się zupełnie inny komiks.

Pomijając problemy ze starymi wrogami, którzy chcą ją zniszczyć, oraz cierpiącym na schizofrenię burmistrzem, główna bohaterka nadal uczy się od swoich poprzednich wcieleń, co tak naprawdę oznacza bycie Prometheą. Dla Moore'a i Williamsa to świetna okazja, żeby dać upust swoim szalonym pomysłom. Wszystko zmienia się w zależności od tego, gdzie wkraczają występujące w komiksie postacie. Na przykład w pierwszym epizodzie zamiast narysowanych twarzy pojawiają się zdjęcia, żeby podkreślić, w jak bardzo realistycznym otoczeniu znalazły się Sophie Bangs i jej towarzyszka. Kolejne części, strony i pojedyncze kadry są równie ciekawe, praktycznie co chwilę zmienia się konstrukcja historii, znowu trzeba coś czytać w inny sposób, w jednym z odcinków ilustracje przez cały czas ułożone są poziomo, kreska Williamsa też nie jest bez przerwy identyczna, naprawdę jest co czytać i na co patrzeć. Poza tym sprawia to, że przedzierając się przez bardziej skomplikowane niż ostatnio przygody Promethei właściwie nie da się nudzić. Wprowadzane na każdym kroku zmiany świetnie skupiają uwagę, nie wspominając o tym, że komiks, pomimo dużo większej dawki szaleństwa, nie stracił nic ze swojego wysokiego poziomu i ciągle jest świetną opowieścią, a nie ciężkostrawnym i nikomu niepotrzebnym popisem erudycji.

Ostatni epizod znowu zapowiada nadchodzące dziwne rzeczy i to, że jednak może być jeszcze straszniej. W historii Metaphore, za pomocą całostronicowych ilustracji, pary mówiących wierszem węży, różnych wariacji tytułowego słowa, dowcipu opowiadanego przez Aleistera Crowleya i kart tarota Moore wyjaśnia swoje teorie na temat magii, ludzkości, świata, właściwie wszystkiego. Rewelacyjna rzecz. To jeden z tych komiksów, po których będę bał się każdej kolejnej części, ale zdecydowanie chcę więcej i zdecydowanie polecam.

sobota, 24 marca 2012

#215 - Promethea Book 1 [Alan Moore & J.H. Williams III]

Tym razem Alan Moore postanowił zająć się Prometheą, postacią wykorzystywaną już wcześniej przez innych twórców: poetów, pisarzy, scenarzystów komiksowych, ilustratorów. We wstępie opisuje losy tej bohaterki oraz to, jak bardzo zmieniała się w zależności od tego, kto był autorem opowieści o niej. Co ciekawe, niektórzy najprawdopodobniej nawet nie wiedzieli, że przed nimi ktokolwiek tworzył historie o Promethei, a mimo to ich wersje tej postaci cechuje wiele zaskakujących podobieństw. Przenosząc to wszystko do swojego komiksu, scenarzysta zrobił z Promethei boginię zamieszkującą Immaterię, świat wyobraźni, w którą w ciągu stuleci wcielały się rzeczywiste osoby, twórcy wymienieni we wspomnianym już wstępie do historii Moore'a. Teraz czas na kogoś nowego. Najnowszą Prometheą zostaje Sophie Bangs, nowojorska studentka pisząca pracę semestralną dotyczącą, co za niespodzianka, właśnie Promethei oraz różnych wersji tej postaci, w zależności od tego, kto był ich autorem.

W czasie rozmowy z wdową po twórcy ostatnich przygód Promethei, Sophie zostaje zaatakowana przez istotę przypominającą żywy cień, by po chwili zmienić się w nową Prometheę. Jak się okazuje, teraz jej kolej, a dziewczyna musi nauczyć się radzenia sobie z nową sytuacją. Najlepiej szybko, ponieważ wrogowie jej poprzednich wcieleń uznali właśnie ten moment za najlepszy, by zaatakować. Sophie jeszcze nie wie, jak w dowolnej chwili zostawać Prometheą, jak odwiedzać Immaterię i powracać do materialnego świata w zależności od swojej własnej woli, nie od przypadku... na razie tak naprawdę nie ma pojęcia o niczym. Z jednej strony już na samym początku zyskuje wielu potężnych wrogów, z drugiej może przecież liczyć na pomoc wszystkich poprzednich wcieleń Promethei. Tak zaczyna się jej podróż, tak zaczyna się również kolejny genialny komiks Alana Moore'a.

Po przeczytaniu opisu wszystko to może brzmieć prostacko, ale w żadnym wypadku takie nie jest. Pozory mylą. Akcja, której miejscem jest Nowy Jork z 1999 roku (jednak dużo bardziej zaawansowany technologicznie niż ten prawdziwy, z latającymi samochodami oraz całą resztą scenerii z opowieści science fiction), zamieszkały między innymi przez grupę bohaterów The Five Swell Guys oraz ich przeciwnika o imieniu Painted Doll, światy wykreowane przez poprzednich twórców Promethei, często światy celowo bardzo banalne, każdy z tych elementów służy Moore'owi do rozbijania na czynniki pierwsze tematu wyobraźni, a także jej roli w naszym życiu. Supreme robił to samo z komiksowym superbohaterstwem, jednak Promethea jest o wiele bardziej skomplikowana i trudna w odbiorze. A raczej dopiero będzie. Pierwszy tom to dopiero wstęp, lekka i przyjemna (co wcale nie umniejsza jej genialności) historyjka, szczególnie w porównaniu z tym, co będzie działo się dalej. I choć znowu jest się czego bać, nie mogę nie polecić tego komiksu.

Ilustracje J.H. Williamsa III są równie świetne i, tak jak w przypadku scenariusza, też są jedynie wstępem. Szczegółowa kreska i rewelacyjne okładki robią wrażenie, ale już w drugim tomie to wrażenie będzie o wiele większe. Rysownik pokaże dziwne rozwiązania, zaskakujące i niebanalne kadrowanie, zmiany stylu w zależności od tego, co akurat opowiada Moore i wiele, wiele więcej. Będzie na co popatrzeć.

Pierwszy tom serii Promethea to dopiero wstęp, ale wstęp rewelacyjny, do czegoś, co potem będzie jeszcze lepsze. Czytać bez zastanowienia.

wtorek, 17 stycznia 2012

#195 - The League of Extraordinary Gentlemen: Black Dossier [Alan Moore & Kevin O'Neill]

Black Dossier to komiks pod każdym względem niezwykły, nie tylko dlatego, że trudno nazwać dzieło Moore'a i O'Neilla pełnoprawnym komiksem. Nieliczne fragmenty zawierające kadry i teksty w dymkach są jedynie pretekstem do przedstawienia tego, co w Czarnych Aktach najważniejsze, czyli do zbioru danych na temat wszystkich znanych odsłon Ligi Niezwykłych Dżentelmenów. Można to nazwać dodatkiem dla fanów, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś więcej o lubianych przez siebie bohaterach, ale Moore po raz kolejny pokazał, że potrafi zaprezentować każdą ideę w przerażający i budzący uznanie sposób. To kolejny popis erudycji szalonego maga z Northampton. Black Dossier to lektura trudna i wymagająca, jednak w całym tym natłoku nawiązań i aluzji do literatury, popkultury i pewnie dziesiątek jeszcze innych rzeczy, ani przez chwilę nie odczuwałem znużenia czy rozczarowania formułą tego tomu. To coś całkowicie innego niż poprzednie wydania serii, przerywnik przed Stuleciem, uzupełnienie informacji o znanych czytelnikowi postaciach oraz tony świeżych pomysłów. A także jedna z najbardziej zwariowanych rzeczy wymyślonych przez Moore'a.

Wszystko dzieje się w 1958 roku, znacznie później od wydarzeń znanych z drugiego tomu. Na początku znany wszystkim James Bond (możecie się cieszyć, masy innych nawiązań pewnie nawet nie zauważycie, tak samo jak ja i chyba każdy zabierający się za ten komiks) podrywa pewną blondynkę na przechwałki tajnego agenta i obietnicę pokazania jej ściśle tajnego miejsca. Idą przez miasto, przechodząc między innymi obok pomnika Edwarda Hyde'a, który lata temu poświęcił życie w walce z Marsjanami, wsiadają do taksówki, by w końcu dotrzeć do celu, gdzie dochodzi do szamotaniny. Pojawia się drugi mężczyzna, razem z blondynką obezwładniają Bonda, kradną Czarne Akta i uciekają. Kobieta ma na sobie szal jak Mina Murray, ale przecież jest zbyt młoda, nie może być osobą znaną z poprzedniej części serii. Jej towarzysz także nie przypomina nikogo, z kim czytelnik zetknął się wcześniej. Kim są? Tego nie wiemy, przynajmniej na samym początku.

Wracają do hotelu, gdzie zaczyna się prawdziwa zabawa. Dopiero teraz widać, jaki cel przyświecał scenarzyście. Olać komiks, przepychankę z Bondem, olać późniejszą ucieczkę naszych tajemniczych bohaterów, nawet jeżeli - jak zwykle w przypadku Moore'a - czyta się to świetnie. Tak naprawdę nie o to chodziło. Najważniejsze momenty Black Dossier to te, w których blondynka i jej towarzysz mają chwilę na zaglądnięcie do Akt. Czarne Akta to najbardziej interesująca rzecz, jaką można tu znaleźć. To składające się z szesnastu elementów (czasem tekstów, innym razem ilustracji) zebrane informacje na temat zaginionych członków grupy Miny Murray oraz wszystkich innych podobnych grup, działających przed i po tej najbardziej znanej czytelnikowi Lidze. Każda część wygląda inaczej i została pomyślana w zupełnie inny sposób, co, złożone w całość, robi naprawdę ogromne wrażenie. Czytania jest sporo, bo najczęściej można tu znaleźć takie rzeczy jak artykuły lub opowiadania, nie komiksy, więc jeśli kogoś przeraża duża ilość tekstu, od razu odradzam.

Jakie rzeczy znalazły się w środku Black Dossier? Między innymi notatki na temat poprzednich Lig, skąd w ogóle wziął się pomysł na Ligę, zapisy spotkań członków grupy z istotami wymyślonymi przez Lovecrafta, genialna opowieść obrazkowa o losach Orlando i wpływie tej postaci na historię świata w ciągu niemal trzech tysięcy lat jego/jej życia. Jest biblia tijuańska nawiązująca do twórczości Orwella i wydrukowana w innym formacie i na innym papierze niż reszta Czarnych Akt, niedokończona sztuka Szekspira, nowe przygody Fanny Hill, relacja Campiona Bonda połączona z fragmentami pamiętników Miny Murray, będąca historią powstania znanej wszystkim dotychczasowym czytelnikom Ligi oraz pierwszego spotkania Wilhelminy z kapitanem Nemo, są pocztówki, które wysyłali do siebie nawzajem bohaterowie komiksu. Możemy przeczytać o innych Ligach, z Niemiec i Francji, próbujących powtórzyć sukces tej brytyjskiej (i mających w swoich szeregach tamtejsze znane choćby z literatury postacie), a także próbujących ją pokonać. Są również informacje o zniknięciu/zaginięciu i możliwej zdradzie Miny Murray i jej przyjaciół oraz o nieudanej próbie powtórzenia sukcesu jej grupy. Jest również bełkotliwe opowiadanie Sala Paradyse'a, bitnika, ze zdaniami ciągnącymi się przez ponad stronę, których fragmenty wyglądają tak: (...) west o' there where Great Cthula does the hula hula n ole Yoggy Soggy rools n drools n creeps croon n th' chaoz crawlz n Dr. Sachs got contacts contracts compacts dun in blud in jiz in cat tears. Ciężka przeprawa. Na samym końcu wkładamy na nos umieszczone w środku tomu trójwymiarowe okulary i podziwiamy komiks w 3D. Zgadza się, Alan Moore oszalał po raz kolejny. Każdy tekst napisano inaczej (niektóre zawierają odręczne notatki poprzednich właścicieli Czarnych Akt), raz jest to wspomniany Szekspir, innym razem bitnicy, ale oczywiście to nie wszystko. Ogrom pracy włożonej w Black Dossier zwala z nóg, tak samo jak natłok pomysłów i nawiązań.

Różne style pisania wymagają różnego podejścia do rysunków, a Kevin O'Neill wywiązał się z tego zadania w rewelacyjny sposób. Raz mamy zwykły komiks, później ilustracje pasujące bardziej do książek, tę różnorodność widać wszędzie, nawet na pocztówkach. W każdej z odsłon jego kreska robi wrażenie. Robiła je już wcześniej, ale teraz doszła do tego jeszcze umiejętność dopasowywania się do skrajnie odmiennych pomysłów Moore'a. Jest na co popatrzeć.

Choć Black Dossier to nie do końca komiks, na pewno jest pozycją genialną. Co prawda nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to rzecz głównie dla erudytów-onanistów, a przeciętny zjadacz chleba zrozumie niewiele nawiązań, jednak nie przeszkodziło mi to w zachwycaniu się Czarnymi Aktami. Najważniejsze jest to, że wbrew pozorom wcale nie ma się czego bać, nawet przy przeciętnej wiedzy można zrozumieć tyle, żeby mieć radochę z lektury, część dotrze sama, część nazw i nazwisk można wpisać do wyszukiwarki. Nikt nie powinien ucierpieć, chyba, że ma problemy z angielskim. To spora przeszkoda, bo do czytania jest mnóstwo rzeczy. Tom został świetnie wydany, są różne formaty tekstów, okulary, komiks w trójwymiarze, planowano winyl (Moore wspominał o nim w wywiadach, zresztą nawet w Aktach znajduje się informacja na jego temat), co byłoby już chyba szczytem rozpieszczenia fetyszystów dodatków. Dla mnie rewelacja. Rzecz, do której będę mógł wrócić za 10 lat i zrozumieć o wiele więcej, a jeszcze więcej po kolejnej dekadzie i tak do końca. Warto przeczytać, warto będzie wracać. Z kolei teraz warto zabrać się za dostępne części Stulecia.

niedziela, 11 grudnia 2011

#181 - The League of Extraordinary Gentlemen Volume 1 [Alan Moore & Kevin O'Neill]

Miałem pecha. Zanim zdążyłem przeczytać komiks, obejrzałem film Liga niezwykłych dżentelmenów. Z drugiej strony, mogę też pisać o szczęściu - po kilku latach pamiętam jedynie to, że w ogóle mi się nie podobał. A teraz, co prawda ze sporym opóźnieniem, ale jednak, zacząłem zapoznawać się z pierwowzorem napisanym przez Alana Moore'a i narysowanym przez Kevina O'Neilla. Pierwowzorem, który jest świetny. Nieważne, że to "tylko" zwykła, rozrywkowa (momentami wręcz humorystyczna) opowieść, bardziej zbliżona do Supreme: The Story of the Year niż do rzeczy tak dołujących jak Prosto z Piekła tego samego scenarzysty, Moore już nie raz pokazał, że jest genialny w każdej konwencji. Po pierwszym tomie The League of Extraordinary Gentlemen czuje się dwie rzeczy: po pierwsze, wielką satysfakcję, jak po lekturze niemal wszystkiego, co stworzył autor Watchmen, a po drugie pewność, że to dopiero wstęp. Wiadomo z góry, że niektóre wydarzenia będą miały swój dalszy ciąg później i dla czytelnika będą dużo bardziej interesujące niż to, co działo się na początku.

Dla nielicznych, którzy jeszcze nie wiedzą: w swojej opowieści Moore zebrał postacie stworzone przez innych autorów, między innymi Allana Quatermaina, kapitana Nemo, Hawleya Griffina (niewidzialnego człowieka), doktora Jekylla (tym samym oczywiście również Edwarda Hyde'a) oraz Minę Murray. Ludzie ci, zwerbowani przez Campiona Bonda, mają bronić brytyjskiego imperium, choć tak naprawdę nie wiedzą, kim jest ich tajemniczy pracodawca nazywany Mr. M, a poza tym nie wszyscy znaleźli się w Lidze dobrowolnie i nie wszyscy lubią się nawzajem. Konflikty w grupie to coś, co daje Moore'owi szczególne pole do popisu; wykorzystani przez niego bohaterowie zostali świetnie i bardzo wiarygodnie opisani. Każda postać ma swoje tajemnice i swoje racje, często sprzeczne z racjami pozostałych. Już w pierwszym tomie jest sporo kłótni, ale podejrzewam, że w kolejnych epizodach będzie jeszcze gorzej. Prawdę mówiąc, bardzo na to czekam.

Na początku Bond zleca Minie Murray i kapitanowi Nemo wciągnięcie do grupy Allana Quatermaina, który przebywa w Kairze i ma spore problemy z uzależnieniem od opium. Później idzie z górki, parę prostych misji prowadzących do czegoś dużo większego i bardziej zaskakującego. Moore świetnie stopniuje napięcie, pokazuje, że potrafi być zabawny (do czego nadal nie zdążyłem się przyzwyczaić) i że nie musi pisać niesamowicie skomplikowanych scenariuszy, żeby stworzyć coś, co jest rewelacyjne.

Wszystko to zilustrował Kevin O'Neill i trzeba przyznać, że stanął na wysokości zadania. Bardzo dobra, szczegółowa kreska, sprawia, że oglądania kadrów daje tyle samo radości, co czytanie. Z warstwą graficzną komiksów Moore'a bywało różnie, więc taki stan rzeczy bardzo cieszy, tak samo jak fakt, że O'Neill zajął się także pozostałymi tomami The League of Extraordinary Gentlemen, które już na mnie czekają. Poza budzącym przerażenie Black Dossier jestem dobrej myśli. Nie mogę się już doczekać reszty.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...