niedziela, 27 lutego 2011

#138 - Ziniol #10

Nie wiem, czy ludzka dusza naprawdę waży 21 gramów, ale szerokość wszystkich dziesięciu numerów nowego Ziniola to mniej więcej 9 centymetrów. Trochę się tego uzbierało. Całkiem sporo dobrych tekstów i komiksów. Jeśli chodzi o mnie, mógłbym posiadać nawet kilka metrów tych grzbietów, każdy z inną liczbą, ale to już koniec, przynajmniej na razie. Ten Ziniol jest ostatni, zostaje tylko (i aż, bo znajdującym się na niej materiałem dałoby się obdzielić kilka innych magazynów i blogów) strona internetowa. Ciągle mam nadzieję, że jeszcze coś kiedyś wyjdzie, jednak póki co to by było na tyle. Miałem wspomnieć o tym, że bardzo mi przykro z powodu śmierci magazynu, a więc: bardzo mi przykro. Losy periodyku powinny potoczyć się inaczej, kibicowałem inicjatywie od samego początku (to znaczy nie licząc kserowanej odsłony), ale niestety Ziniol nie doczekał się wystarczającej liczby kibicujących. Na szczęście redakcja wciąż chce działać w elektronicznej formie, a na pożegnanie zostawiła swoim czytelnikom kolejny dobry numer. Gdyby nie był ostatni, w poprzednim zdaniu dopisałbym: czyli nic nowego.

Po antologii greckiego komiksu wracamy na bardziej znany grunt, ze stałymi działami takimi jak Grzebiąc pod ziemią, pRzYpAdKoWy felieton czy Kącik Otoczaka. Nawiasem mówiąc, rozumiem obecność tego ostatniego na łamach magazynu (niewątpliwie był potrzebny), ale mimo to nigdy nie zdołałem przekonać się do jego prac. Akurat w Ziniolu wolałem te bardziej przystępne, których na szczęście znowu nie zabrakło. Są krótkie formy autorów z różnych krajów, choć tym razem głównie z Polski, jest dosyć, hmm, intrygujący fragment komiksu Mój Syn, recenzowanego w magazynie już wcześniej, oczywiście jest Dominik Szcześniak, a także Grzegorz Pawlak, Piotr Nowacki, Maciej Pałka, Rafał Trejnis (ilustrujący kolejny epizod Fotostory), jest również Tomasz Kleszcz. Jeśli chodzi o poziom opowieści, jest dobrze, jak zwykle.

Publicystyka nie obniża poprzeczki, a w dodatku jest jej więcej niż ostatnio, co bardzo mi odpowiada. Oprócz wspomnianych wyżej tekstów zainteresowało mnie podsumowanie Najlepsze komiksy roku 2010, które pewnie jeszcze nie raz pomoże mi podjąć decyzję w czasie kombinowania, co by tu wrzucić do internetowego koszyka. W numerze zamieszczono także dwie recenzje (książki 45-89 Comics Behind The Iron Curtain oraz objazdowej wystawy Czas na komiks). W kolejnych odsłonach magazynu (wiem, w tej chwili nie ma na co liczyć) chętnie zobaczyłbym jeszcze więcej stron z publicystyką, nawet kosztem opowieści obrazkowych.

Gdyby nie okładka i wstępniak, niedoinformowany czytelnik mógłby się nie zorientować, że ma do czynienia z numerem pożegnalnym. Redakcja i autorzy po prostu zrobili swoje i zrobili to dobrze. Jak zwykle, po raz kolejny, ale jednocześnie po raz ostatni na papierze... a może jednak nie?

W następnym odcinku (najprawdopodobniej):
???

czwartek, 24 lutego 2011

#137 - Fistaszki zebrane 1950-1952 [Charles M. Schulz]

Istnieją dzieła, które trudno zrecenzować, za to dużo łatwiej wystawić im laurkę. Ten tekst będzie laurką dla pierwszego tomu zebranych Fistaszków Charlesa M. Schulza, zawierającego paski z lat 1950-1952, a właściwie dla całej serii. Chociaż piszę o niej zdecydowanie za późno (nie wiem nawet, czy nakład omawianego komiksu przypadkiem już się nie wyczerpał lub czy dostanie go w swoje ręce gdziekolwiek poza serwisami aukcyjnymi nie jest czymś wyjątkowo mało prawdopodobnym), i tak polecam. Znajdźcie ten tom Fistaszków, a jeśli nie dacie rady, znajdźcie i kupcie pozostałe. Wszystkie. A potem czekajcie na kolejne. To seria, którą trzeba mieć na półce, niezależnie od tego, co ktoś niezaznajomiony z tematem może pomyśleć o takim, a nie innym tytule, i jak bardzo dziecinnie i naiwnie mogą wyglądać te paski dla kogoś, kto nie zetknął się z nimi nigdy wcześniej. To tak jak z serią Bone albo z Życiem i czasami Sknerusa McKwacza - można twierdzić: "Eee, to nie dla mnie", ale założę się, że połowa malkontentów zmieniłaby zdanie po przeczytaniu kilkunastu pierwszych stron. Z Fistaszkami jest identycznie.

Powyższy akapit skierowany jest raczej do ludzi, którzy nie interesują się komiksami. Reszcie nie trzeba tłumaczyć, kim jest Charles M. Schulz i jego paski. Nawet jeśli nie czytali Fistaszków, musieli przynajmniej o nich słyszeć. Międzynarodowy sukces autora, 335 milionów czytelników w 75 krajach, 17897 odcinków jego serii, publikowanej przez ponad 2600 gazet od 1950 do 2000 roku, a konkretnie do dnia śmierci scenarzysty i rysownika w jednej osobie. A gdyby kogoś nie interesowały liczby, dodam jeszcze jedną rzecz, chyba najważniejszą: przygody Charliego Browna, jego znajomych oraz psa Snoopy'ego to komiks genialny. Po prostu. I wygląda na to, że Schulzowi wyszło to całkowicie naturalnie, nie robił niczego na siłę. Czytelnik czuje, że tworząc Fistaszki bawił się jak dziecko, kto wie, może nawet lepiej od swoich odbiorców. Pierwszy tom to jeszcze początki serii, paski pojawiające się najpierw nie są jeszcze tak dobre, jak te późniejsze, ale im dalej, tym lepiej. Dotyczy to także kolejnych wydań zbiorczych.

Jakby sam świetny komiks nie wystarczał, został jeszcze świetnie wydany. Ponad trzysta stron w twardej oprawie, wstęp Kamila M. Śmiałkowskiego, esej Davida Michaelisa Życie i czasy Charlesa M. Schulza oraz bardzo długi (34 strony) wywiad z autorem. I jeszcze indeks. Można dokładnie sprawdzić, w których paskach była mowa o plackach błotnych, a w których o, na przykład, Świętym Mikołaju. To dość niespotykane w komiksach, ale w przypadku Fistaszków jak najbardziej uzasadnione, w przeciwieństwie do nieznajomości serii. To coś, co należy zmienić jak najszybciej. I nieważne, czy jest się fanem komiksów, czy nie. To doskonała lektura dla wszystkich, jedna z najlepszych serii, jakie można kupić na polskim rynku - nie ma tu choćby słowa przesady. Do tej pory ukazały się trzy tomy, w tej chwili czekam na czwarty i myślę, że po zapoznaniu się z serią Wy też będziecie czekać. Jest na co.

W następnym odcinku (najprawdopodobniej):
Ziniol #10

niedziela, 20 lutego 2011

niedziela, 13 lutego 2011

#135 - Invincible: Still Standing [Robert Kirkman & Ryan Ottley]

Dwunasty tom Invincible zawiera zeszyty #60-65, zaczyna się konkretną rozpierduchą i nie zwalnia praktycznie do samego finału. To kolejny dobry TPB, a poza tym jeden z najbrutalniejszych w historii tego komiksu, o ile nie najbrutalniejszy. Jak twierdzi sam Kirkman, jego seria raz jest zabawna, innym razem krwawa i teraz nadszedł czas na hektolitry krwi.

Na początku główny bohater musi pokonać armię swoich odpowiedników z innych wymiarów, którą dowodzi jeden z jego dawnych przeciwników. Co prawda powinien być martwy, ale jednak nie jest i powraca, by uprzykrzyć życie swojemu wrogowi. Potem jest jeszcze gorzej. Na scenie pojawia się Conquest, kolejna postać pochodząca z planety Viltrum. Oczywiście on też nie ma przyjaznych zamiarów. Invincible ma z nim więcej kłopotów niż ze wspomnianą wcześniej armią, widowiskowy pojedynek ciągnie się przez kilka zeszytów i oferuje kilka mniej lub bardziej przyjemnych niespodzianek. Jest się czym zachwycać, Kirkman potrafi opisywać takie wydarzenia w mistrzowski sposób, a Ottley udowadniał już wiele razy, że nie ma zamiaru zaniżać poziomu serii. Do końca walki autorzy nie pozwalają czytelnikowi zaczerpnąć oddechu.

W #65 zeszycie jest spokojniej, ale scenarzysta jak zwykle daje do zrozumienia, że nie potrwa to długo. Na horyzoncie wojna z planetą Viltrum i nie tylko, więc fani mają na co czekać. Jak dotąd seria nie zawiodła mnie ani razu i wierzę, że w kolejnych Trade'ach wciąż będzie tak samo.

piątek, 4 lutego 2011

#134 - Ziniol #9

Przypuszczam, że do sporej liczby czytelników dotarła już wiadomość o końcu papierowego Ziniola. Dziesięć numerów to jak na razie wszystko, ale ponieważ jak zwykle mam zaległości, zajmę się dziewiątym i udam, że jeszcze nie czytałem kolejnego, który zrecenzuję wkrótce i na pewno wspomnę o tym, że bardzo mi przykro z powodu śmierci magazynu. Tymczasem...

Dziewiąty Ziniol jest inny od poprzednich. Praktycznie brakuje w nich komiksów polskich, jest za to masa greckich, którym poświęcone jest niemal całe wydanie. W porównaniu do wcześniejszego numeru, trochę brakuje mi tu publicystyki - pomiędzy okładkami znajdziemy jedynie drugą część pRzYpAdKoWego felietonu Jakuba Jankowskiego, parę akapitów o twórczości Marco Mendesa oraz najobszerniejszy tekst, Krótka historia komiksu w Grecji. Ten ostatni jest bardzo ciekawy, jednak zgadzam się ze słowami autora Eliasa Tabakeasa, że "tak skrótowy przegląd dziejów nie może być (...) wyczerpujący", a poza tym czasem z interesującego artykułu zmienia się w listę nazwisk ludzi, które nic mi nie mówią, zaś ilustracje niezbyt dopasowane do treści (chyba, że to ja czegoś tu nie zrozumiałem) wcale nie ułatwiają połapania się, o czym akurat pisze autor. Mimo to publicystyka daje radę i naprawdę chciałoby się chociaż trochę więcej.
Co do komiksów, niezależnie od tego, czy zostaną uznane za dobre, czy kiepskie, stanowią podróż po - jak mniemam - nieznanym większości czytelników świecie greckich opowieści obrazkowych, podróż, w którą nie mógłbym się udać bez dziewiątego Ziniola. Z samym poziomem historii jest różnie, zresztą jak zwykle. Trafiają się dobre rzeczy i takie, o których zapomniałem zaraz po lekturze. Redakcja postarała się o jak największą różnorodność tematyczną i stylów rysowania, co jest najlepszym pomysłem, na jaki mogła wpaść. Wspomnę jeszcze tylko, że kto czytał poprzednie numery i był z nich zadowolony, teraz też nie powinien się zawieść.

Na koniec: jednak wspomnę o przedwczesnej śmierci Ziniola. Co prawda nie śledzę wszystkich stron i blogów, ale jakoś nie natknąłem się na żadną recenzję antologii greckiego komiksu. Zresztą, w ogóle niewiele osób wspominało/wspomina o magazynie, tak jakby nigdy nie istniał. Może przestał istnieć między innymi przez to? Na pewno nie dlatego, że był kiepski.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...