wtorek, 26 października 2010

#118 - Machete #0 [Robert Rodriguez, Aaron Kaufman & Stuart Sayger]

Tym razem napisaną przeze mnie recenzję zerowego numeru Machete opublikował Grabarz Polski. Można ją znaleźć w dwudziestym piątym numerze.

#117 - Savage Dragon Archives Volume Two [Erik Larsen]

Drugi tom Savage Dragon Archives to następna dawka ponad sześciuset stron komiksu, ponownie w wersji czarno-białej i z bardzo zachęcającą ceną okładkową ($19.99). Tym razem cegła zawiera zeszyty od #22 do #50, a poza głównym bohaterem czytelnik spotka się między innymi z Hellboyem, Spawnem, Wojowniczymi Żółwiami Ninja i Bogiem. Wkrótce premiera trzeciego tomu Archives, tak więc nie trzeba będzie czekać na kolejne zbiorcze wydanie bez jakichkolwiek zapowiedzi kontynuacji, co sprawia, że zakup tej części wygląda na jeszcze bardziej sensowny... tak jakby sama okładka nie zwiastowała wystarczającej ilości atrakcji. Kto czytał poprzednią cegłę, ten wie, czego się spodziewać.

Pomiędzy okładkami znalazłem dokładnie to, na co trafiłem podczas lektury Savage Dragon Archives Volume One - jazdę bez trzymanki, widowiskową sieczkę, zaskakujące zwroty akcji, dobre ilustracje i połączenie wszystkich tych elementów w rewelacyjną i łatwo przyswajalną całość. Larsen nie chce udawać, że robi coś więcej niż rozrywkowy komiks, a jego historie to świetna rzecz na odmulenie się, pozwalająca czerpać prawdziwą przyjemność z pochłaniania kolejnych stron zapełnionych nawalanką. Seria wydaje się być połączeniem luźnego podejścia do pisania scenariusza (wiele wątków sprawia wrażenie tworzonych na bieżąco, bez wcześniejszego planowania) z precyzyjnie przemyślanymi smaczkami, nawiązaniami oraz wspomnianymi wcześniej zwrotami akcji, które powinny zaskoczyć każdego (tym bardziej, że na początku wielu sięgających po Savage Dragona spodziewa się "tylko" efektownego mordobicia). Podobne ustawianie figur na planszy i dawanie czytelnikowi delikatnych wskazówek, by potem konkretnie dowalić armią pomysłów, spotkałem wcześniej w Invincible, gdzie Kirkman osiągnął jeszcze lepszy rezultat, ale chyba mogę pokusić się o stwierdzenie, że gdyby nie stworzone przez Larsena fundamenty, seria opowiadająca o przygodach Marka Graysona mogłaby być o wiele uboższa w podobne rozwiązania.

Druga strona medalu wygląda tak, że Savage Dragon Archives Volume Two uważam za część minimalnie gorszą od poprzedniej. Wiadomo, kwestia gustu, ale czytając kolejne zeszyty miałem ochotę na więcej opisanych wcześniej zaskakujących momentów - albo szwankuje mi pamięć, albo w pierwszym tomie pojawiały się dużo częściej. Inna sprawa to kilka zbyt głupich pomysłów, nawet jak na luźną atmosferę panującą w większej części wydania zbiorczego. W paru miejscach miałem ochotę uderzyć się w czoło, bo akcje wymyślane przez Larsena przekroczyły pewien poziom abstrakcji oraz humorystycznej naparzanki z udziałem takich postaci jak Powerhouse, przy których można się uśmiechnąć, natomiast w Volume Two nie zawsze jest zabawnie, a czasem po prostu idiotycznie. Oczywiście to tylko moje odczucie, w końcu nawet bardzo niedorzeczne wymysły scenarzysty wpisują się w konwencję serii, więc inni mogą być zadowoleni, w ogóle nie zauważając rzeczy, o których napisałem.

Jest też kilka pomysłów, które dawniej mogły być - i na pewno były - kontrowersyjne, tak jak walka Boga z Szatanem i chyba słynne już "Don't fuck with God", ale obecnie raczej nie zrobi to wrażenia na czytelniku zaznajomionym z dużo bardziej ostrymi komiksami (na przykład na mnie). Mimo wszystko wyobrażam sobie, że zdaniem sporej ilości ówczesnych odbiorców Larsen pojechał po bandzie. Owszem, pojechał, ale ze stylem i świetnie się przy tym bawiąc.

Tym razem historia przedstawiona w Savage Dragon Archives nie ma sielankowego zakończenia. Ostatnio główny bohater pokonał najważniejszego ze swoich przeciwników i na finałowej stronie stał przed tłumem reporterów robiących mu zdjęcia. Teraz jest inaczej, głównie przez to, że (jak przeczytałem na forum Gildii) Endgame, dziesiąty TPB serii, kończy się na #52 zeszycie, a drugi tom archiwów na #50. Na szczęście kolejna cegła ma mieć premierę już w grudniu. Mam też nadzieję, że Image Comics pójdzie za ciosem i na Savage Dragon Archives Volume Four nie trzeba będzie czekać tak długo, jak na trójkę. Chciałbym już nadrobić zaległości, bo mimo paru wątków, które nie przypadły mi do gustu, jedyną wadą czarno-białych wydań zbiorczych są ręce uwalone tuszem, ale radocha z lektury tych wesołych bzdur zrekompensuje to każdemu czytelnikowi, jeśli tylko nie spina dupki uważając się za kogoś, dla kogo przygody zielonego gościa z płetwą na głowie są zbyt przyziemną rozrywką.

piątek, 15 października 2010

#116 - Biceps #1

Najwidoczniej mam tak, że biorąc do ręki nowy magazyn (a czasem nową serię komiksową), nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy uważam go za dobry, czy może kiepski. Jeden jedyny numer to za mało, wolę poczekać, oswoić się z tematem. Tak było z Kartonem, którego początek uznałem za "zmarnowanie potencjału", a teraz czytam nałogowo i jest w pytunię. Przypuszczam, że podobnie będzie z Bicepsem, najnowszym dzieckiem Jacka Jastrzębskiego, Łukasza Mazura i Mateusza Trąbińskiego.

Biceps na pewno nie jest kiepski, wręcz przeciwnie. To w pełni przemyślana robota, z paroma ciekawymi pomysłami (które być może wcale nie są ciekawe dla kogoś, kto miał w łapach więcej zinów ode mnie - ja miałem bardzo niewiele) oraz dużą szansą na pójście w dobrym kierunku. Widać, że wydali go ludzie, którzy w środowisku komiksowym siedzą nie od dziś, wiedzą czego chcą i potrafią osiągnąć cel. Dlatego, mimo lekkiej rezerwy, jestem przekonany o świetlanej przyszłości magazynu, a moja powściągliwość i ostrożność wynikają jedynie z tego, co napisałem na początku pierwszego akapitu. Co więcej, uwielbiam takie inicjatywy i piszę to wszystko z perspektywy kibica, zaś omawianemu zinowi życzę jak najlepiej.

Co można znaleźć w Bicepsie? Zacznę od tego, co mi się nie podoba - na przykład od recenzji. Same w sobie nie są złe, ale jeżeli magazyn ma ukazywać się dwa razy w roku, nie widzę sensu publikowania trzech recenzji na numer. Sugerowałbym zrobienie tego tak, jak Ziniol (z początku nie popierałem tego rozwiązania, jednak z biegiem czasu okazało się słuszne), czyli niemal całkowite przeniesienie takich tekstów na stronę internetową, ale z drugiej strony jedna trzecia redakcji pisze już na Kolorowych Zeszytach, więc nie wiem, czy jest sens tworzyć kolejne miejsce z recenzjami. Tak czy inaczej, uważam, że w Bicepsie są niepotrzebne - wolałbym zobaczyć na tych dwóch stronach jakiś ciekawy artykuł albo dobry komiks.

W tym miejscu kończy się narzekanie na samą zawartość - reszta to mieszanka komiksów i publicystyki przyprawiona kilkoma oryginalnymi rozwiązaniami. Narzekać można tylko na poziom tej zawartości, ale czy faktycznie jest na co? Niewątpliwie to, co można znaleźć w pierwszym Bicepsie, trzyma dobry poziom. Komiksy i artykuły mogą robić wrażenie albo pozostawać obojętnymi dla czytelnika, jednak to tylko kwestia gustu i na pewno nie można zarzucić im, że są po prostu słabe, nie ma też ewidentnych wpadek i nieporozumień.

Na początku czytelnik widzi pomysłową i zachęcającą do sprawdzenia reszty okładkę narysowaną przez Łukasza Mazura. Najciekawszymi komiksami w magazynie są według mnie Mendy Pawła Kumpiniewskiego i Wojciecha Stefańca, Wilkołak Tony'ego Sandovala (kciuk w górę za znanego w Polsce z albumów, zagranicznego gościa w niskonakładowym i raczkującym zinie), W.M.P. Tomasza Grządzieli, Megalobibus Daniela Grzeszkiewicza (szczególnie dzięki rysunkom) oraz {bez tytułu} Przemysława Pawełka i Wojciecha Stefańca. Pierwsze trzy paski z serii Wielka wojna goblinów (autor: Jacek Kuziemski) były średnie, ale przy ostatnim wreszcie parsknąłem śmiechem.

Żadna z historii opublikowanych w Bicepsie nie rzuciła mnie na kolana, ale nie oczekiwałem podobnego rezultatu; poza tym, rzadko zachwycam się do tego stopnia krótkimi opowieściami z magazynów. Pod względem poziomu komiksów zin daje radę, choć mam nadzieję, że to dopiero rozgrzewka i będzie coraz lepiej.

Publicystyka. Poza wspomnianymi wcześniej recenzjami, znajdziemy tu działy Z zakurzonej półki oraz, pod wieloma względami bardzo podobny (i trochę za bardzo śmierdzący Produktem), Komiksy mało znane i nieznane - czyli kącik białego kruka. Dobrze jest, ale za ciekawsze teksty uważam Nikt Was nie kocha! Tomasza Pstrągowskiego i Naprawdę Epickie Komiksy Przemysława Pawełka. Publicystyka zajmuje o wiele mniej miejsca niż opowieści obrazkowe, ale wydaje się potencjalnie mocniejszym punktem bicepsowego programu.

Teraz czas na oryginalne pomysły autorów zina. Za najlepszy uważam Na chłopski rozum/Babskie gadanie, cytując redakcję: "Zadanie jest proste: kobieta i mężczyzna piszą scenariusze (nie wiedząc, kto znajduje się po "drugiej stronie"), przekazują je sobie (za naszym pośrednictwem) i rysują planszę komiksową "partnera". Tematy narzuca Biceps. Co z tego wychodzi?". Wychodzi całkiem niezła zabawa i czekam na kolejne odcinki. W pierwszym wystąpili Katarzyna Witerscheim i Robert Sienicki, zresztą z dobrym rezultatem (chciałem zostawić sobie ten dział na koniec recenzji, więc wspominam o ich jednoplanszówkach dopiero teraz).
Jest jeszcze dział Gotuj z Bicepsem!, w którym Andrzej Janicki przedstawia przepis na zupę piwną i rzuca dwoma ilustracjami, a na przedostatniej stronie można rozwiązać krzyżówkę i otrzymać całkiem niezłą nagrodę - drugie wydanie zbiorczego Osiedla Swoboda. Oczywiście zadanie wymaga pewnej wiedzy związanej z komiksami. Dobry pomysł? Dobry.

Podsumowując: debiut magazynu uważam za udany, aczkolwiek wolę dostać więcej i dopiero wtedy stwierdzić, czy Biceps to solidna robota, czy jednorazowy celny strzał. Na razie przypuszczam, że w grę wchodzi optymistyczny wariant. Nie ma rewelacji ani hymnów pochwalnych, za to jest nadzieja, że pojawią się przy okazji recenzowania drugiego lub trzeciego numeru. Póki co polecam pierwszy i czekam na kolejne (następny ma ujrzeć światło dzienne w kwietniu na Festiwalu Komiksowa Warszawa).

środa, 13 października 2010

#115 - Sweet Tooth: Out of the Deep Woods [Jeff Lemire]

Rok temu pisałem o pierwszym i drugim zeszycie serii Sweet Tooth, a niedawno wreszcie (jak zwykle ze sporym opóźnieniem) sięgnąłem po Out of the Deep Woods, TPB zbierający epizody #1-5. Zaciekawionych ogólnymi założeniami fabuły oraz moimi opiniami z września i października 2009 odsyłam do podlinkowanych wyżej recenzji, a teraz... czy zmieniłem swoje pozytywne nastawienie po przeczytaniu tomu prezentującego początek przygód Gusa i Clinta Eastwooda?

I tak, i nie. Mam bardzo mieszane uczucia po przeczytaniu całości. Z jednej strony liczyłem na to, że zobaczę bardziej oryginalny pomysł na postapokaliptyczny świat po tym, jak główny bohater opuści swoje dotychczasowe miejsce zamieszkania, jednak dostałem klasykę: opuszczone miasta, wszechobecną śmierć, nielicznych ludzi, którzy przeżyli piekło i próbują radzić sobie na wszelkie (niekoniecznie właściwe) sposoby. Po lekturze Out of the Deep Woods poznajemy niewiele faktów, ale wystarczająco dużo, by podejrzewać, że Lemire nie przyszykował czegoś niekonwencjonalnego, co zmusi czytelnika do zbierania szczęki z ziemi. Póki co zanosi się na standard, nie licząc groteskowych dzieci, hybryd ludzi i zwierząt. Finałowa scena jest dokładnie taka, jak przewidziałem, cały TPB można połknąć w godzinę (na końcu czując bardziej niedosyt niż zadowolenie), a ilustracje, choć wcześniej przypadły mi do gustu, w dalszych zeszytach czasem sprawiają wrażenie, że autor szkicował je na szybko, jakby zaczął późnym wieczorem i musiał wyrobić się przed świtem. Miałem nadzieję na interesującą relację pomiędzy nieco ciotowatym Gusem a prawdziwym twardzielem, jakim jest Jepperd, tymczasem także i ten pomysł nie został wykorzystany do końca, za to sceny z postapokaliptycznym odpowiednikiem Clinta Eastwooda rozwalającym w pojedynkę oddział uzbrojonych przeciwników mogą wywołać jedynie uśmiech politowania.

Z drugiej strony, bardzo chętnie sprawdzę In Captivity, drugi TPB zapowiadany na grudzień 2010. Dlaczego? Ponieważ mimo wymienionych wyżej wad, Sweet Tooth i tak zdołał kupić mnie atmosferą opowieści. Pomyślcie sami: przygody wpieprzającego czekoladowe batoniki chłopca z rogami jelenia. Koncepcja tak głupia i chora, że aż interesująca, a logo Vertigo stanowi jeszcze większą zachętę, by brnąć w to dalej. Mogę narzekać na niektóre ilustracje oraz czasem niedobrany do poważnej treści karykaturalny styl (na przykład scena, gdy jedna z napotkanych przez Gusa i Jepperda postaci dostaje w ryj strzelbą), ale moje zrzędzenie nie zmieni faktu, że Lemire to naprawdę świetny rysownik (w dodatku współpracujący z dobrym kolorystą), a brak możliwości pomylenia go z kimkolwiek innym jest dużo ważniejszy niż kilka gorszych obrazków. A co do niedosytu, być może wywołanie go było celowym zabiegiem, zmuszającym czytelnika, by zechciał sięgnąć po więcej. Być może najlepsze dopiero przed nami, a twórca Opowieści z Hrabstwa Essex, tak jak wielu innych scenarzystów, potrzebuje czasu, by odpowiednio się rozgrzać i porządnie przywalić. Być może wymyślony przez niego świat kryje niejedną niespodziankę i jeszcze wszyscy będziemy zbierać swoje szczęki z ziemi. Mam nadzieję, że tak się stanie. Czekam na In Captivity.

niedziela, 10 października 2010

#114 - Ziniol #8

Dawno temu, kiedy w Bielsku istniał jeszcze sklep z komiksami, w którym mogłem natknąć się na recenzowany właśnie magazyn, gdy Stachursky nie był jeszcze Żółtą Magnetyczną Gwiazdą i nie tworzył (a przynajmniej tak przypuszczam) pod wpływem tak wielkiej ilości twardych narkotyków, Ziniol miał większą objętość, większy format i większy nakład. Obecnie ma 100 stron, nową szatę graficzną, jest tańszy oraz, co najważniejsze, nie poddał się mimo niewystarczającej ilości czytelników. Pokazuje to prężnie działający blog (mnóstwo recenzji i ciekawostek), jak również najważniejsza rzecz, czyli wszystko, co można znaleźć pomiędzy okładkami. Mój opóźniony zapłon jak zwykle sprawia, że kupuję dany numer Ziniola w momencie, gdy nowszy czeka już od jakiegoś czasu w sklepach internetowych, jednak - nawiązując do tego, o co Dominik Szcześniak poprosił we wstępie - i tak daję odpowiedź zwrotną.

Co mogę napisać? Po raz kolejny dawać do zrozumienia, że to dobry magazyn? Tak uważam, więc naprawdę szkoda, że zamiast rozwijać skrzydła, nie może sobie pozwolić na ekspansję i zamiast tego jest skazany na "grzebanie w ziemi". Widać, że ludzie odpowiedzialni za jego zawartość piszą o komiksach z pasją i po prostu chce im się to robić, niezależnie od nakładu czy zmniejszonej objętości Ziniola - i chwała im za godną podziwu determinację. Nie zmienia to niestety faktu, że potencjalny czytelnik uznaje starania redakcji za coś zbędnego. Potrafię to zrozumieć - zamiast czytać o komiksach, być może woli poczytać same komiksy, a informacji o nich nie brakuje na stronach oraz forach internetowych, przy czym są dostępne zupełnie za darmo. Prawdziwe, racjonalne i jednocześnie smutne. Mimo to nadal będę polecał Ziniola, wciąż chcę mieć coś takiego na swojej półce i cały czas wolę leżeć na kanapie i czytać artykuły (nie bez znaczenia jest fakt, że są to bardzo dobre artykuły) oraz opowieści wydrukowane na kartkach papieru, móc przewracać strony, a nie schodzić w dół używając myszki w czasie ślęczenia przed monitorem. Ziniol jest mi potrzebny, szkoda tylko, że tak niewiele osób podziela moje zdanie.

Ósmy numer to, jak zwykle, zbiór ciekawych komiksów (tyle, że tym razem odczuwalnie lepszych niż ostatnio, za co należą się brawa) oraz interesujących artykułów, wywiadów i recenzji. Nie będę wymieniał wszystkiego z osobna - przeczytałem całość z uśmiechem na pysku, a najbardziej przypadł mi do gustu tekst o Panu Naturalnym Roberta Crumba, utwierdzający mnie w przekonaniu, że olanie pisania o tej historii było słuszną decyzją. Na pewno nie osiągnąłbym tak zadowalającego efektu. Jedyna wada zawartości Ziniola to, moim zdaniem, większa niż dotychczas ilość literówek i błędów ortograficznych (na przykład "świerzy podmuch" w komiksie o Napoleonie), ale natłok zalet sprawia, że po lekturze aż nie chce się o tym pamiętać.

piątek, 8 października 2010

#113 - Hellblazer: The Family Man [Jamie Delano i inni]

Co tym razem, w czwartym TPB jednej z ciekawszych serii ze stajni Vertigo, prezentującej przygody cynicznego maga Johna Constantine'a? Naprawdę sporo dobrego. Delano wciąż przykuwa uwagę dobrymi pomysłami oraz nastrojową narracją, co nie powinno dziwić żadnego czytelnika poprzednich tomów. W The Family Man główny bohater stara się ująć tytułowego seryjnego mordercę, który morduje całe rodziny (czasem zostawia przy życiu któregoś z rodziców, ale nigdy dzieci), a lista ofiar jest coraz dłuższa i nikt nie potrafi temu zaradzić. John ściga go wyłącznie z osobistych pobudek, ponieważ przypadkowo wskazał mu kolejną szczęśliwą rodzinę, co dla zabójcy oznacza tylko jedno: idealnych kandydatów do pójścia pod nóż. A potem sprawa robi się jeszcze bardziej osobista i skomplikowana - morderca postanawia dopaść kogoś z rodziny Constantine'a...

Historia Family Mana jest najlepszą rzeczą, jaka znalazła się w tym tomie, ale nie zajmuje całości, a jedynie pięć z ośmiu zeszytów. Szkoda, że kończy się tak szybko. Reszta to pojedyncze opowieści - szósta wynikająca bezpośrednio z głównego wątku, siódma, nieco słabsza, z gościnnym udziałem innego scenarzysty (Dick Foreman) i moim zdaniem przekombinowana, oraz finałowa, czyli powrót Delano i znakomitej narracji, choć tym razem bez horroru, a "tylko" z ciekawymi przemyśleniami Constantine'a na temat otaczającego go świata.

Najgorzej ma się warstwa graficzna komiksu - czasem jest całkiem niezła, jednak momentami (na przykład w Sundays Are Different, ostatnim zeszycie, rysowanym przez Deana Mottera i Marka Penningtona) woła o pomstę do nieba. Jeszcze innym razem (Mourning of the Magician, ilustracje Seana Phillipsa) obrazki są dziwne, mogą się podobać, ale zdecydowanie nie pasują do reszty, co z kolei może być niemałą wadą dla czytelników lubiących spójność. Nie da się ukryć, że biorąc pod uwagę jedynie doznania wizualne, Hellblazer przegrywa. Na szczęście mimo tego jest wart przeczytania i sięgnięcia po kolejne Trade'y, co, mam nadzieję, zrobię jak najszybciej.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...