Nie wiem, czy ludzka dusza naprawdę waży 21 gramów, ale szerokość wszystkich dziesięciu numerów nowego Ziniola to mniej więcej 9 centymetrów. Trochę się tego uzbierało. Całkiem sporo dobrych tekstów i komiksów. Jeśli chodzi o mnie, mógłbym posiadać nawet kilka metrów tych grzbietów, każdy z inną liczbą, ale to już koniec, przynajmniej na razie. Ten Ziniol jest ostatni, zostaje tylko (i aż, bo znajdującym się na niej materiałem dałoby się obdzielić kilka innych magazynów i blogów) strona internetowa. Ciągle mam nadzieję, że jeszcze coś kiedyś wyjdzie, jednak póki co to by było na tyle. Miałem wspomnieć o tym, że bardzo mi przykro z powodu śmierci magazynu, a więc: bardzo mi przykro. Losy periodyku powinny potoczyć się inaczej, kibicowałem inicjatywie od samego początku (to znaczy nie licząc kserowanej odsłony), ale niestety Ziniol nie doczekał się wystarczającej liczby kibicujących. Na szczęście redakcja wciąż chce działać w elektronicznej formie, a na pożegnanie zostawiła swoim czytelnikom kolejny dobry numer. Gdyby nie był ostatni, w poprzednim zdaniu dopisałbym: czyli nic nowego.
Po antologii greckiego komiksu wracamy na bardziej znany grunt, ze stałymi działami takimi jak Grzebiąc pod ziemią, pRzYpAdKoWy felieton czy Kącik Otoczaka. Nawiasem mówiąc, rozumiem obecność tego ostatniego na łamach magazynu (niewątpliwie był potrzebny), ale mimo to nigdy nie zdołałem przekonać się do jego prac. Akurat w Ziniolu wolałem te bardziej przystępne, których na szczęście znowu nie zabrakło. Są krótkie formy autorów z różnych krajów, choć tym razem głównie z Polski, jest dosyć, hmm, intrygujący fragment komiksu Mój Syn, recenzowanego w magazynie już wcześniej, oczywiście jest Dominik Szcześniak, a także Grzegorz Pawlak, Piotr Nowacki, Maciej Pałka, Rafał Trejnis (ilustrujący kolejny epizod Fotostory), jest również Tomasz Kleszcz. Jeśli chodzi o poziom opowieści, jest dobrze, jak zwykle.
Publicystyka nie obniża poprzeczki, a w dodatku jest jej więcej niż ostatnio, co bardzo mi odpowiada. Oprócz wspomnianych wyżej tekstów zainteresowało mnie podsumowanie Najlepsze komiksy roku 2010, które pewnie jeszcze nie raz pomoże mi podjąć decyzję w czasie kombinowania, co by tu wrzucić do internetowego koszyka. W numerze zamieszczono także dwie recenzje (książki 45-89 Comics Behind The Iron Curtain oraz objazdowej wystawy Czas na komiks). W kolejnych odsłonach magazynu (wiem, w tej chwili nie ma na co liczyć) chętnie zobaczyłbym jeszcze więcej stron z publicystyką, nawet kosztem opowieści obrazkowych.
Gdyby nie okładka i wstępniak, niedoinformowany czytelnik mógłby się nie zorientować, że ma do czynienia z numerem pożegnalnym. Redakcja i autorzy po prostu zrobili swoje i zrobili to dobrze. Jak zwykle, po raz kolejny, ale jednocześnie po raz ostatni na papierze... a może jednak nie?
W następnym odcinku (najprawdopodobniej):
???
niedziela, 27 lutego 2011
#138 - Ziniol #10
czwartek, 24 lutego 2011
#137 - Fistaszki zebrane 1950-1952 [Charles M. Schulz]
Istnieją dzieła, które trudno zrecenzować, za to dużo łatwiej wystawić im laurkę. Ten tekst będzie laurką dla pierwszego tomu zebranych Fistaszków Charlesa M. Schulza, zawierającego paski z lat 1950-1952, a właściwie dla całej serii. Chociaż piszę o niej zdecydowanie za późno (nie wiem nawet, czy nakład omawianego komiksu przypadkiem już się nie wyczerpał lub czy dostanie go w swoje ręce gdziekolwiek poza serwisami aukcyjnymi nie jest czymś wyjątkowo mało prawdopodobnym), i tak polecam. Znajdźcie ten tom Fistaszków, a jeśli nie dacie rady, znajdźcie i kupcie pozostałe. Wszystkie. A potem czekajcie na kolejne. To seria, którą trzeba mieć na półce, niezależnie od tego, co ktoś niezaznajomiony z tematem może pomyśleć o takim, a nie innym tytule, i jak bardzo dziecinnie i naiwnie mogą wyglądać te paski dla kogoś, kto nie zetknął się z nimi nigdy wcześniej. To tak jak z serią Bone albo z Życiem i czasami Sknerusa McKwacza - można twierdzić: "Eee, to nie dla mnie", ale założę się, że połowa malkontentów zmieniłaby zdanie po przeczytaniu kilkunastu pierwszych stron. Z Fistaszkami jest identycznie.
Powyższy akapit skierowany jest raczej do ludzi, którzy nie interesują się komiksami. Reszcie nie trzeba tłumaczyć, kim jest Charles M. Schulz i jego paski. Nawet jeśli nie czytali Fistaszków, musieli przynajmniej o nich słyszeć. Międzynarodowy sukces autora, 335 milionów czytelników w 75 krajach, 17897 odcinków jego serii, publikowanej przez ponad 2600 gazet od 1950 do 2000 roku, a konkretnie do dnia śmierci scenarzysty i rysownika w jednej osobie. A gdyby kogoś nie interesowały liczby, dodam jeszcze jedną rzecz, chyba najważniejszą: przygody Charliego Browna, jego znajomych oraz psa Snoopy'ego to komiks genialny. Po prostu. I wygląda na to, że Schulzowi wyszło to całkowicie naturalnie, nie robił niczego na siłę. Czytelnik czuje, że tworząc Fistaszki bawił się jak dziecko, kto wie, może nawet lepiej od swoich odbiorców. Pierwszy tom to jeszcze początki serii, paski pojawiające się najpierw nie są jeszcze tak dobre, jak te późniejsze, ale im dalej, tym lepiej. Dotyczy to także kolejnych wydań zbiorczych.
Jakby sam świetny komiks nie wystarczał, został jeszcze świetnie wydany. Ponad trzysta stron w twardej oprawie, wstęp Kamila M. Śmiałkowskiego, esej Davida Michaelisa Życie i czasy Charlesa M. Schulza oraz bardzo długi (34 strony) wywiad z autorem. I jeszcze indeks. Można dokładnie sprawdzić, w których paskach była mowa o plackach błotnych, a w których o, na przykład, Świętym Mikołaju. To dość niespotykane w komiksach, ale w przypadku Fistaszków jak najbardziej uzasadnione, w przeciwieństwie do nieznajomości serii. To coś, co należy zmienić jak najszybciej. I nieważne, czy jest się fanem komiksów, czy nie. To doskonała lektura dla wszystkich, jedna z najlepszych serii, jakie można kupić na polskim rynku - nie ma tu choćby słowa przesady. Do tej pory ukazały się trzy tomy, w tej chwili czekam na czwarty i myślę, że po zapoznaniu się z serią Wy też będziecie czekać. Jest na co.
W następnym odcinku (najprawdopodobniej):
Ziniol #10
niedziela, 20 lutego 2011
#136 - Laleczki [Maciej Pałka]
niedziela, 13 lutego 2011
#135 - Invincible: Still Standing [Robert Kirkman & Ryan Ottley]
Dwunasty tom Invincible zawiera zeszyty #60-65, zaczyna się konkretną rozpierduchą i nie zwalnia praktycznie do samego finału. To kolejny dobry TPB, a poza tym jeden z najbrutalniejszych w historii tego komiksu, o ile nie najbrutalniejszy. Jak twierdzi sam Kirkman, jego seria raz jest zabawna, innym razem krwawa i teraz nadszedł czas na hektolitry krwi.
Na początku główny bohater musi pokonać armię swoich odpowiedników z innych wymiarów, którą dowodzi jeden z jego dawnych przeciwników. Co prawda powinien być martwy, ale jednak nie jest i powraca, by uprzykrzyć życie swojemu wrogowi. Potem jest jeszcze gorzej. Na scenie pojawia się Conquest, kolejna postać pochodząca z planety Viltrum. Oczywiście on też nie ma przyjaznych zamiarów. Invincible ma z nim więcej kłopotów niż ze wspomnianą wcześniej armią, widowiskowy pojedynek ciągnie się przez kilka zeszytów i oferuje kilka mniej lub bardziej przyjemnych niespodzianek. Jest się czym zachwycać, Kirkman potrafi opisywać takie wydarzenia w mistrzowski sposób, a Ottley udowadniał już wiele razy, że nie ma zamiaru zaniżać poziomu serii. Do końca walki autorzy nie pozwalają czytelnikowi zaczerpnąć oddechu.
W #65 zeszycie jest spokojniej, ale scenarzysta jak zwykle daje do zrozumienia, że nie potrwa to długo. Na horyzoncie wojna z planetą Viltrum i nie tylko, więc fani mają na co czekać. Jak dotąd seria nie zawiodła mnie ani razu i wierzę, że w kolejnych Trade'ach wciąż będzie tak samo.
piątek, 4 lutego 2011
#134 - Ziniol #9
Przypuszczam, że do sporej liczby czytelników dotarła już wiadomość o końcu papierowego Ziniola. Dziesięć numerów to jak na razie wszystko, ale ponieważ jak zwykle mam zaległości, zajmę się dziewiątym i udam, że jeszcze nie czytałem kolejnego, który zrecenzuję wkrótce i na pewno wspomnę o tym, że bardzo mi przykro z powodu śmierci magazynu. Tymczasem...
Dziewiąty Ziniol jest inny od poprzednich. Praktycznie brakuje w nich komiksów polskich, jest za to masa greckich, którym poświęcone jest niemal całe wydanie. W porównaniu do wcześniejszego numeru, trochę brakuje mi tu publicystyki - pomiędzy okładkami znajdziemy jedynie drugą część pRzYpAdKoWego felietonu Jakuba Jankowskiego, parę akapitów o twórczości Marco Mendesa oraz najobszerniejszy tekst, Krótka historia komiksu w Grecji. Ten ostatni jest bardzo ciekawy, jednak zgadzam się ze słowami autora Eliasa Tabakeasa, że "tak skrótowy przegląd dziejów nie może być (...) wyczerpujący", a poza tym czasem z interesującego artykułu zmienia się w listę nazwisk ludzi, które nic mi nie mówią, zaś ilustracje niezbyt dopasowane do treści (chyba, że to ja czegoś tu nie zrozumiałem) wcale nie ułatwiają połapania się, o czym akurat pisze autor. Mimo to publicystyka daje radę i naprawdę chciałoby się chociaż trochę więcej.
Co do komiksów, niezależnie od tego, czy zostaną uznane za dobre, czy kiepskie, stanowią podróż po - jak mniemam - nieznanym większości czytelników świecie greckich opowieści obrazkowych, podróż, w którą nie mógłbym się udać bez dziewiątego Ziniola. Z samym poziomem historii jest różnie, zresztą jak zwykle. Trafiają się dobre rzeczy i takie, o których zapomniałem zaraz po lekturze. Redakcja postarała się o jak największą różnorodność tematyczną i stylów rysowania, co jest najlepszym pomysłem, na jaki mogła wpaść. Wspomnę jeszcze tylko, że kto czytał poprzednie numery i był z nich zadowolony, teraz też nie powinien się zawieść.
Na koniec: jednak wspomnę o przedwczesnej śmierci Ziniola. Co prawda nie śledzę wszystkich stron i blogów, ale jakoś nie natknąłem się na żadną recenzję antologii greckiego komiksu. Zresztą, w ogóle niewiele osób wspominało/wspomina o magazynie, tak jakby nigdy nie istniał. Może przestał istnieć między innymi przez to? Na pewno nie dlatego, że był kiepski.
sobota, 22 stycznia 2011
#133 - Komiksy z Kaczogrodu, tom 1: Życie i czasy Sknerusa McKwacza [Don Rosa]
Gdyby nie liczne rekomendacje odnalezione w Internecie, pewnie przeszedłbym obok tego komiksu obojętnie, bo co mnie niby obchodzą jakieś kaczki Disneya. Już dawno z tego wyrosłem. Okazuje się, że zrobiłbym duży błąd i przegapił bardzo fajną opowieść o życiu postaci, którą zna i pamięta z dzieciństwa chyba każdy z nas. To tak jakby nie sięgnąć po Bone'a, bo główny bohater wygląda niepoważnie. Dodam jeszcze, że cena okładkowa pierwszego tomu Komiksów z Kaczogrodu to jedyne 19,99zł za 223 strony, więc nic, tylko brać - nawet jeśli ktoś nie będzie zadowolony, nie straci fortuny. Ale nie wierzę, żeby znalazło się wielu malkontentów; jeśli tylko w czasie lektury czytelnik nie będzie zadręczał się myślami, że przecież już od dawna nie jest dzieckiem i w ogóle nie powinien czegoś takiego czytać, będzie dobrze, a nawet bardzo dobrze. W tym przypadku nagroda Eisnera to nie przypadek.
Jak już wspominałem, Sknerusa McKwacza, postać stworzoną przez Carla Barksa, zna chyba każdy, ale ile osób wie, jak doszedł do swojej fortuny? Ja nie wiedziałem, byłem jedynie świadomy, że kąpie się w pieniądzach we wnętrzu ogromnego skarbca. Scenarzysta i rysownik, Don Rosa, potraktował zagadnienie bardzo poważnie, więc można mieć pewność, że Życie i czasy... dostarczą wielu ciekawych informacji, w dodatku takich, które nie zostały wyssane z palca. Cytując autora komiksu: "Możecie być pewni, że jeżeli kaczor wspomniał coś na temat swojej młodości w trzecim dymku na piątym kadrze na siódmej stronie w drugiej historyjce w którymś wydaniu z 1957 roku, to - o ile była to historia Barksa - fakt ten znajdzie odzwierciedlenie w Życiu i czasach". W dalszej części wstępu Rosa pisze: "Jednym słowem, jest to klasyczne studium przypadku obsesji maniakalnej". Ujmując tu inaczej, czytelnik dostaje pasję w czystej postaci.
Komiks podzielony jest na dwanaście rozdziałów i rozpoczyna się opowieścią o młodości głównego bohatera. Później nadchodzi czas na jego liczne podróże i nieudane próby zdobycia bogactwa, by w końcu przekonać się, w jaki sposób dopiął swego. Po drodze czytelnik spotyka wiele barwnych postaci, również takich, z którymi zetknął się już wcześniej, ale niekoniecznie wiedział, skąd pochodzą i jakie były ich początki. "Przekonaj się, skąd się wziął Kaczogród i na własne oczy zobacz, jak skończyło się pierwsze spotkanie Sknerusa i Kaczora Donalda!". Życie i czasy... to powrót do beztroskiego dzieciństwa, przyjemny tym bardziej, że nie chodzi tu wyłącznie o sentyment. Pierwszy tom Komiksów z Kaczogrodu to po prostu kawał dobrze opowiedzianej i narysowanej przygodowej historii, a także poznawanie na nowo bohaterów, których błędnie uznawałem za doskonale mi znanych. Po przeczytaniu tych dwunastu rozdziałów zyskują dodatkową głębię, Don Rosa zdołał pokazać, że wcale nie są płaskie i papierowe, jak mogłoby się wydawać; wszystkie mają własną, interesującą i często bardzo burzliwą przeszłość. Przekonaj się sam. Dwie dychy to naprawdę śmieszny pieniądz za coś tak dobrego.
poniedziałek, 17 stycznia 2011
#132 - Flex Mentallo [Grant Morrison & Frank Quitely]
O The Filth pisałem, że choć bardzo mi się spodobał, nie jest to komiks dla każdego, a już na pewno nie dla czytelnika, który oczekuje przede wszystkim lekkich, łatwych i przyjemnych opowieści. Alan Moore to wariat, ale przecież nie jedyny wśród scenarzystów, tyle że każde dzieło autora Strażników zawsze było dla mnie strawne pomimo panującego na wielu stronach szaleństwa, natomiast nie mogę napisać tego samego na temat Granta Morrisona. Lubię jego komiksy, jednak niejednokrotnie następują w nich momenty, których moim zdaniem nie da się czytać, nawet w chwalonym przeze mnie The Filth. Osoba chcąca sięgnąć po Flex Mentallo, czteroczęśćiową miniserię posiadającą logo Vertigo na okładce, musi przygotować się na bardzo ciężką przeprawę, kwintesencję tego, co w komiksach twórcy The Invisibles najbardziej chore i nieprzystępne. Nie będzie łatwo.
Okładka nie kłamie i naprawdę zapowiada to, co znajduje się w środku. Tak jest, główny bohater komiksu to przesadnie napakowany, wysoki koleś biegający po ulicach w takim właśnie ubraniu, czasem w płaszczu, czasem bez. Jego wygląd i umiejętności sprawiają, że czytelnik może początkowo pomylić miniserię z parodią historii superbohaterskich albo naiwną opowieścią dla dzieci, ale Flex Mentallo nie jest ani jednym, ani drugim. To udziwnione do granic wizje Morrisona, który nie mógł pisać scenariusza na trzeźwo, jednak obawiam się, że wcale nie robił sobie jaj.Chętnie zdradziłbym, o co w tym wszystkim chodzi, ale byłoby to jak recenzowanie The Filth i poinformowanie wszystkich, co znajduje się na końcu schizofrenicznej ścieżki głównego bohatera. Nic z tego. Poza tym nie jestem przekonany, czy w ogóle istnieje coś takiego jak jedyne słuszne streszczenie tego komiksu i odnalezienie jego sensu. Chyba nie. Za dużo pokręconych postaci oraz wątków, zbyt wiele szaleństwa. Wyobraźcie to sobie sami: Flex Mentallo w swoim skąpym stroju, z mocą o nazwie Muscle Mystery oraz napisem Hero of the Beach zapalającym się nad jego głową po rozbrojeniu bomby, która tak naprawdę wcale nie jest bombą... a to dopiero kilka pierwszych stron komiksu. Dalej bywa jeszcze bardziej groteskowo.
Obok niesamowitych i momentami komicznych przygód Flexa czytamy o człowieku przedstawiającym się jako Wallace Sage. Wallace wrzucił w siebie zbyt dużą ilość rzeczy, z którymi raczej nie powinno się mieć do czynienia nawet w minimalnych ilościach (a o których scenarzysta prawdopodobnie wie całkiem sporo) i, zamiast spokojnie czekać na śmierć, dzwoni do jednego z Samarytan i dzieli się z nim opowieściami przerywanymi całą masą narkotycznych wizji. Wallace to również twórca Flexa Mentallo, który pierwotnie był bohaterem komiksu jego autorstwa, teraz jednak żyje naprawdę, biega po ulicach, rozbraja bomby i prowadzi śledztwo...
Niezawodny Frank Quitely to jedyna znacząca ostoja normalności w tej miniserii. Po pierwsze, jest dobry jak zawsze (choć bez fajerwerków, które można było zobaczyć na przykład w WE3), a po drugie sprawia, że wszystko jest dużo przystępniejsze. Gdyby ilustracje były tak pokręcone, jak scenariusz, pewnie odłożyłbym ten komiks po mozolnym przeczołganiu się przez parę stron, a tak...
...a tak: jeżeli po przeczytaniu powyższej recenzji czujesz się zachęcony do sięgnięcia po Flex Mentallo, nie wahaj się i jak najszybciej skombinuj sobie wszystkie cztery zeszyty (o ile wiem, wydanie zbiorcze nie istnieje). Diagnoza: jesteś chory, ale może to i dobrze. Reszcie odradzam. Nie dotykać. Poważnie. A jeśli chodzi o mnie, ta miniseria to pierwszy komiks Granta Morrisona, po który sięgnąłem, i może nie byłem zachwycony, ale na tyle zaintrygowany, że później zabrałem się za kolejne. Czyli moim skromnym zdaniem coś w tym jednak jest.
wtorek, 11 stycznia 2011
#131 - Żywe Trupy: Stworzeni by cierpieć [Robert Kirkman & Charlie Adlard]

Trudno jest opisać to, co ma miejsce w Stworzeni by cierpieć w taki sposób, żeby nie zepsuć niespodzianki tym, którzy jeszcze nie mieli tej części w rękach. Na stronach komiksu dzieje się naprawdę sporo, a scenarzysta pokazuje, że żadna z postaci (wcześniej wykreowanych i przedstawianych w mistrzowskim stylu, do jakiego przyzwyczaił Kirkman) nie jest dla niego zbyt znacząca, święta czy nietykalna. Duży konflikt, masa ofiar, trup ściele się gęsto. Niby pokazywał to już wcześniej, ale tutaj pojechał po bandzie.
Finał jest mocny i zaskakujący, chyba że ktoś już wcześniej przysiągł sobie, że do końca będzie uważał Żywe Trupy za nudną i nieciekawą serię, przy której można tylko ziewać. Reszta powinna być zadowolona. W końcu przed finałem dzieje się to, co zazwyczaj, czyli dobre dialogi oraz akcja na najwyższym poziomie. Nie oczekiwałem niczego więcej i jestem usatysfakcjonowany.
czwartek, 6 stycznia 2011
#130 - Czarna Materia Prezentuje: Konstrukt 2(4)/2010 [Jakub Kiyuc]

W samym komiksie zmian jest już dużo mniej - poprzedni numer, mimo licznych zapowiedzi oraz przykładowych plansz, był wielką niewiadomą, ten ma już o wiele mniejszą siłę oddziaływania. Czytelnik znajdzie tu znaną z pierwszej części szatę graficzną, łączącą świetne kadry z takimi, na których właściwie nie wiadomo, co się dzieje. Te drugie mogłyby zostać wyeliminowane, ale i tak jestem zadowolony. Z kolorystyki oraz wyglądających na zniszczone okładek również. Sama historia... niektórzy uznawali zeszyt z listopada za pokręcony, ja uważałem inaczej. Za to w drugiej części spodziewałem się większej ilości odpowiedzi, jednak zamiast ich udzielać, Jakub Kiyuc dorzucił jeszcze parę pytań. Niech będzie, poczekam, oby inni też poczekali. Wciąż cieszę się, że wychodzi z tego dobry komiks, nadal jestem ciekaw, co dalej. Dziwi mnie pomieszanie cenzury z rzucaniem niewyciętymi kurwami, zastanawia, czy będą dostępne wydania zbiorcze serii. Chciałbym wiedzieć, jak sprzedaje się Konstrukt i czy przetrwa.
Pozostaje cierpliwie czekać na kolejne informacje oraz ciąg dalszy historii. W dniu premiery trzeciego zeszytu z przyjemnością wyskoczę do kiosku.
niedziela, 2 stycznia 2011
#129 - Bill Baker - Alan Moore. Wywiady

Obie rozmowy z Moorem czyta się jak dobre opowieści - bez dłużyzn albo mniej interesujących fragmentów. Trzeba też dodać, że bohater książki nie udziela Bakerowi lakonicznych odpowiedzi na odwal się - na przykład zapytany o planowane kiedyś przejście na "coś w rodzaju pół-emerytury", gada przez ponad dwadzieścia stron. I zapewniam, że nikt przy tym nie uśnie.
Oprócz samych rozmów z Moorem, książka zawiera liczne ilustracje nawiązujące do jego twórczości. Kwestia gustu, dla mnie mogłoby ich nie być, ale jeśli miałbym wyróżnić jakichś autorów, byliby to Tomasz Płonka i Marcin Kuligowski. Co nie zmienia faktu, że w ogóle bym nie narzekał, gdyby w środku znajdował się tylko i wyłącznie tekst.
Wywiady mają naprawdę rewelacyjną okładkę, za to w środku jest już trochę gorzej. Mam tu na myśli korektę. To właściwie jedyna, jednak miejscami bardzo irytująca wada książki. Wygląda na to, że ktoś po prostu spojrzał na plik tekstowy i stwierdził: "Nic nie jest podkreślone na czerwono, to w porządku, może być". Bo faktycznie, literówek nie zauważyłem, ale rozmowa Bakera z Moorem aż roi się od takich zdań jak: "To same uczucie miałem pisząc Prosto z piekła", "Czy istnieje jakiś sposób na pracę wewnątrz tego systemu i nie tylko przeżyć, ale naprawdę prosperować?", "Nie sądzę, żebym tam kryło się cokolwiek", czy: "Jest również autorem komiksów z bardziej niezależnego nurtu, jak Brat Pack - pełną ironii i satyry historii o pomocnikach superbohaterów i superłotrów". Możemy przeczytać, że Peter Kuper jest autorem adaptacji opowiadań "Franka Kafki". Podobnych zgrzytów jest mnóstwo i jeżeli ja, przeciętny czytelnik, zwróciłem na nie uwagę czytając Wywiady jeden jedyny raz, to czemu nie wyłapała ich korekta?
To jednak mniej istotna sprawa. Najważniejsza jest sama treść, a ta nie powinna zawieść nikogo, ani fanów Moore'a, ani ludzi, którzy nie czytają komiksów na co dzień. Bo to po prostu interesująca postać i po skończeniu książki aż chce się wrócić do już przeczytanych dzieł jego autorstwa, a także poznać nowe. I nie tylko te opowiadane za pomocą obrazków - przecież w zamieszczonej pomiędzy okładkami Wywiadów bibliografii można znaleźć również inne ciekawe rzeczy, na przykład powieść Voice of the Fire. Mam też nadzieję, że Moore dokończy obszernie omawianą w jednej z rozmów książkę Jerusalem. Krótko mówiąc, lektura jego dialogów z Billem Bakerem sprawiła mi wielką przyjemność oraz na nowo pobudziła mój apetyt. I tak właśnie miało być.