czwartek, 29 kwietnia 2010

#87 - Invincible: Who's the Boss? [Robert Kirkman & Ryan Ottley]

Dawno nie było nic o Invincible, tak więc będzie teraz. Ponownie krótko (bo jeśli czytałeś recenzje poszczególnych tomów, to wiesz, że właściwie wszystko zostało już powiedziane i pozostaje mi opierać te teksty głównie na streszczaniu) oraz ponownie ze spoilerami. Raczej nie dla kogoś, kto nie zapoznał się z poszczególnymi wpisami dotyczącymi tego bohatera oraz z samym komiksem. A więc...

To już dziesiąty tom, zawierający zeszyty #48-53. Kirkman i Ottley wciąż nie tracą pary oraz komiksowych jaj, które sprawiają, że po tylu epizodach komiks wciąż jest świetny i cały czas zaskakuje. Na początku TPB mamy kolejną z wielu mających miejsce w Invincible rozpierduch, nie po raz pierwszy z udziałem występujących gościnnie herosów spod bandery Image Comics. Właściwie żaden z nich nie radzi sobie zbyt dobrze z armią Doc Seismica, a z odsieczą przychodzą im osoby (oraz roboty) niezbyt lubiane przez głównego bohatera, ku jego zaskoczeniu walczące po jego stronie. W efekcie dochodzi do jednego z ciekawszych i bardziej zaskakujących konfliktów w dotychczasowych dziejach serii (chociaż, jak zwykle u Kirkmana, odpowiednie wskazówki można było dostrzec już wcześniej). Jak wspominałem przy okazji recenzowania poprzednich tomów, zmiany są wielką siłą tego komiksu, a #50 zeszyt jest pod tym względem naprawdę konkretny. Dalsze wydarzenia to przede wszystkim rozwiązanie kwestii głównego bohatera oraz Atom Eve, nowy strój, a w #52 odcinku chyba najbrutalniejsza akcja z tych, które czytelnicy widzieli do tej pory. Przyszłość na pewno pokaże konsekwencje tego wydarzenia, jak zazwyczaj w Invincible.
Komiks pozostawia nas bez odpowiedzi na tytułowe pytanie, ale znając pomysłowość Kirkmana, autor jeszcze nie raz skomplikuje relacje pomiędzy synami Omni-Mana. Końcówka zapowiada, że już wkrótce będzie się działo. Znowu.

wtorek, 27 kwietnia 2010

#86 - Fantasy Komiks #2

Zdziwiłem się, ale jest lepiej. Oczywiście nie jest to zasługą samego magazynu, którego forma nie uległa przecież zmianie od poprzedniego numeru (jest za to ankieta, ale o niej napiszę później), a raczej zamieszczonych w nim historii oraz mojego nastawienia. Ostatnio spodziewałem się czegoś lepszego i nie byłem zadowolony z zawartości Fantasy Komiks, ale teraz wiedziałem dokładnie, co mnie czeka. I nie zawiodłem się, a że poza tym wszystkim zamieszczone w drugim tomie opowieści wydały mi się trochę ciekawsze niż ostatnio, to swoją drogą. Już wiem, że kolejny numer również zagości na mojej półce i to on ostatecznie zdecyduje, czy jeszcze świeży magazyn Egmontu wygra walkę o mój portfel. Na razie wszystko wskazuje na to, że tak się stanie.

W FK #2 dostajemy kontynuacje Rozbitków z Ythaq i Lasów Opalu, a zamiast Legendy (która powróci za miesiąc) jest coś nowego, czyli pierwszy tom Samuraja.
Tym razem to Rozbitkowie z Ythaq jest komiksem, który najbardziej przypadł mi do gustu. Kilka ciekawych pomysłów, zwłaszcza wątek ze wspomnianą ostatnio niegrzeczną panią, pozwoliły na czerpanie umiarkowanej przyjemności z lektury. Nie jest świetnie, ale moim zdaniem odczuwalnie lepiej, a konkretniej: tak jak miało być, czyli niezbyt ambitnie, jednak wystarczająco rozrywkowo, żeby strawić to bez bólu. Ciekaw jestem tylko, czy takie okrzyki jak na przykład "Kurza pacha!" czy (moje ulubione) "A niech to chili z badyli!" (what the fuck?) są inwencją tłumaczki, czy może w oryginale brzmiały równie głupio. Tak czy inaczej, według mnie jest to najlepsza opowieść z tych zamieszczonych w drugim tomie, choć na forum Gildii czytałem sporo wypowiedzi stwierdzających coś całkowicie odwrotnego.
Lasy Opalu, największe ścierwo z poprzedniego numeru, o dziwo również wchodzi lepiej niż przed miesiącem. Wciąż jest to przewidywalne, wciąż opiera się na pomyśle przeruchanym wcześniej na sto tysięcy sposobów (przypominam: "Darko, syn zwykłego optyka, okazuje się zbawcą ze starej przepowiedni"), wciąż występują patetyczne teksty w stylu "Jeśli chłopak umrze, zniknie nadzieja na triumf sprawiedliwości", ale drugi epizod znacząco przewyższa to, co miałem nieprzyjemność przeczytać ostatnio. Może rzeczywiście jest lepiej, a może tak bardzo chciałem czegoś ciekawszego, że aż wmówiłem sobie, że faktycznie jest ciekawiej.
Nowa opowieść, Samuraj (scenariusz: Di Giorgio, rysunki: Genêt) to również przyzwoite i dobrze narysowane czytadło. Nie grzeszące oryginalnością, ale nieźle zrealizowane i stojące na mniej więcej takim samym poziomie jak Rozbitkowie z Ythaq. Wydaje mi się, że gdyby poszło do pierwszego numeru zamiast Lasów Opalu, debiut magazynu wyszedłby Egmontowi nieco lepiej.
O kilku humorystycznych jednoplanszówkach nawet nie wspominam, bo tak naprawdę jest to pierdółka, która ma niewielkie znaczenie dla ogólnego odbioru Fantasy Komiks. Niby mogłoby być lepiej, ale gdyby nie było ich wcale, pewnie nawet bym tego nie zauważył.

Na koniec ankieta - dobrze, że jest. Jak widać Egmont sprawdza, czy czytelnicy FK sięgnęli po magazyn ponieważ lubią komiksy, czy może bardziej dlatego, że interesują się fantasy (w uproszczeniu). Wydaje mi się, że wydawnictwu chodzi bardziej o ten drugi rodzaj odbiorców, bo na samych czytelnikach obrazkowych opowieści chyba się nie dorobią. Poza tym pojawiła się bardzo ciekawa opcja, a mianowicie możliwość prezentowania w każdym numerze "po połowie albumów sześciu różnych serii" zamiast trzech w całości. I chyba takie coś odpowiadałoby mi najbardziej.

PS. Ostatnio napisałem, że "z dawnego zainteresowania fantasy pozostała u mnie jedynie fascynacja Światem Dysku Pratchetta oraz planszówką Magiczny Miecz (pamięta ktoś?)." Zapomniałem o Sapkowskim!

Edit: teraz widzę, że zamieściłem jakąś inną okładkę, z napisem "172 strony komiksu!", podczas gdy na moim magazynie jest "168 stron komiksu!". W sumie nieważne, tylko chwalę się, żem spostrzegawczy.

czwartek, 22 kwietnia 2010

#85 - Savage Dragon Archives Volume One [Erik Larsen]

Są takie komiksy, z którymi warto próbować do skutku i dawać im coraz to nowe szanse, bo na końcu tej usłanej cierniami drogi możemy zostać wynagrodzeni naprawdę dobrą zabawą. Tak było właśnie z Savage Dragonem, opowieścią kompletnie przeze mnie zapomnianą i niedocenioną, jak się ostatnio okazało - zupełnie niesłusznie. A było to tak...

Erika Larsena pamiętam jeszcze z czasów TM-Semic, kiedy to pojawiał się głównie w Spider-Manie, poza tym narysował jeszcze ostatni numer polskiej wersji Wild C.A.T.S. Jeśli coś jeszcze, to w tej chwili nie potrafię sobie o tym przypomnieć. W każdym razie zawsze podobały mi się jego opowieści, dostarczające porcji prostej rozrywki, która nie udawała czegoś wielce ambitnego (a przynajmniej tak je zapamiętałem). Dość charakterystyczna kreska Larsena także była miłym wspomnieniem. A że Savage Dragon jest dobrym komiksem, przeczytałem w którymś z listów zamieszczonych w jednym z pierwszych numerów Spawna. Musiało jednak minąć sporo czasu, zanim nadarzyła się okazja wypróbowanie tego tytułu, a stało się to gdy wyciągnąłem #3 numer regularnej serii z pudła pełnego tanich, starszych zeszytów, położonego w niewielkim sklepie komiksowym w Ju Es Ej. Skoro miałem tę opowieść pod ręką, to czemu nie sprawdzić zielonego gościa z płetwą na głowie?

Ale wtedy (a działo się to prawie cztery lata temu) ta wyrwana z kontekstu nawalanka zupełnie nie przypadła mi do gustu, tak więc odłożyłem zeszyt na półkę i olałem sprawę. Dużo później przeczytałem pozytywne wypowiedzi Arcza z Kolorowych Zeszytów i postanowiłem, że dam smokowi kolejną szansę. Zapoznałem się z treścią kilku pierwszych epizodów i znowu nic. Zastanawiałem się, co ludzie w tym widzą, bo przecież Arcz nie był jedynym zachwalającym. Zagryzłem zęby i w wakacje kupiłem pierwszy tom Savage Dragon Archives z myślą, że jeśli ta cegła mnie nie przekona, zapominam o tym zielonym gościu na zawsze. Dostałem więc ponad 600 stron komiksu (składająca się z trzech odcinków mini-seria oraz pierwsze 21 epizodów prezentujących regularne przygody pana z płetwą), całość zacząłem czytać dopiero w zeszłym tygodniu i wreszcie możecie mnie uznać za nawróconego. Podoba mi się, jaram się, jestem fanem. Może nie takim die hard, ale jest jeszcze przecież drugi tom Archives, wszystko przede mną.

Musiałem opisać te wszystkie podejścia do serii Erika, bo nawet ja nie rozumiem tego, że Savage Dragon wcześniej był "be" a teraz jest czymś bardzo dobrym. Może to kwestia ilości materiału - jakoś tak fajniej siąść sobie wygodnie z tymi wesołymi nawalankami i przeczytać 200 stron za jednym razem. Nie zajmuje to za dużo czasu, bo przygody smoka to przede wszystkim akcja i brutalne pojedynki z wszelkiej maści superłotrami o dziwacznych mocach, a pomysł goni pomysł i ciężko przerwać lekturę widząc, że główny bohater jest właśnie w trakcie dostawanie konkretnego oklepu lub dowala przeciwnikowi, a przed nami jeszcze tylko połowa cegły. Może to kwestia tego, że podszedłem do tego komiksu tak jak należy - jak do czystej rozrywki, choć z drugiej strony nigdy nie robiłem z siebie jakiegoś pseudointelektualisty, który czyta tylko poważne opowieści. Savage Dragon jest świetny taki jaki jest, mamy dużo wybuchów, nawalanek, sporo całostronicowych ilustracji oraz pomysłowość Larsena, który ewidentnie świetnie się bawił podczas pracy nad całością - to widać, a jego entuzjazm udziela się także czytelnikowi. Do plusów należy też oczywiście szata graficzna (tutaj niestety w czerni i bieli, ale coś za coś) oraz umiejętność ciekawego rozplanowania wydarzeń przez autora, co prowadzi do wielu zaskakujących zwrotów akcji. Gdybym wcześniej nie widział Invincible, gdzie Kirkman robi to o wiele lepiej, pewnie byłbym jeszcze bardziej zadowolony.

"Zawsze podobały mi się jego opowieści, dostarczające porcji prostej rozrywki, która nie udawała czegoś wielce ambitnego" - w zasadzie nic się nie zmieniło. Próby przekonania się do Savage Dragona były dla mnie dość ciężką przeprawą (podobnie miałem na przykład z muzyką MF Dooma, chyba najbardziej komiksowego rapera na świecie), ale jestem zadowolony, że na początku dałem się temu komiksowi trochę pomęczyć, by potem w końcu odłożyć wydane zbiorcze z szerokim uśmiechem na ustach. Nie wiem kiedy sprawdzę Volume Two, ale sprawdzę na pewno, a póki co dołączam do grona polecających.

czwartek, 15 kwietnia 2010

#84 - Lapinot i marchewki z Patagonii [Lewis Trondheim]

Lapinot miał w sobie coś, co przyciągnęło mnie do tego komiksu od samego początku, kiedy tylko przeczytałem, że pomiędzy cudowną, minimalistyczną okładką znajduje się rozbudowana na 500 stron "pure nonsensowa opowiastka o króliku goniącym za fantasmagorycznymi marchewkami". Kilka dodatkowych informacji utwierdziło mnie w przekonaniu, że najprawdopodobniej będę miał do czynienia z czymś absolutnie popieprzonym i nie mającym prawa przypaść do gustu normalnemu człowiekowi. Nie wiem dlaczego, ale takie coś zawsze jest wystarczającą rekomendacją. I choć nie jestem fanem ani tym bardziej znawcą twórczości Lewisa Trondheima (wcześniej poznałem jeno Muchę, która była dla mnie przyjemną, zajmującą niewiele czasu rozrywką i niczym więcej), po zobaczeniu przykładowych ilustracji nie miałem już wątpliwości, że ta cegła z niemal całkowicie białą okładką spocznie na mojej półce. Tak też się stało, choć nastąpiło to kilka miesięcy po polskiej premierze.

W międzyczasie dotarło do mnie kilka niepochlebnych opinii i trochę się przestraszyłem, że może jednak zainwestowałem w niestrawny bełkot. Nie miałem wyjścia, chcąc przekonać się o tym na własnej skórze rozpocząłem lekturę i po prostu wsiąkłem w ten niezwykle złożony świat, pełny dziwnych postaci, miejsc i wątków. Lapinot i marchewki z Patagonii to moim skromnym zdaniem rzecz genialna - mógłbym napisać "genialna w swej prostocie", jednak nie byłoby to do końca prawdą.

Czym właściwie jest ten komiks? Chyba najrozsądniej będzie zacytować fragmenty wstępu napisanego przez samego autora: Jedynym mankamentem było to, że żaden ze mnie rysownik. Powiedziałem więc sobie, że nie będę przejmował się takim drobiazgiem, że i tak mogę rysować plansze składające się z dwóch lub trzech kadrów i że "się zobaczy". Pod koniec stwierdza: Zasiadłem więc do rysowania pierwszej strony i w tym momencie pomyślałem sobie, że byłoby zabawnie zaimprowizować taką historyjkę, bez żadnych szkiców, na co najmniej... hmm... powiedzmy: 500 stron. Tak więc zrobiłem. 500 stron czystej improwizacji, narysowanej przez autora, który sam przyznaje się do tego, że o rysowaniu nie ma pojęcia; o to właśnie chodziło mi od samego początku, po prostu musiałem sprawdzić, jaki jest efekt tego szalonego eksperymentu.

Po zapoznaniu się ze wstępem od razu rozpoczynamy jazdę bez trzymanki. Na początku jest ciężko i topornie (zarówno pod względem fabularnym jak i wizualnym), jednak potem autor rozkręca się tak, że nie potrafiłem oderwać się od tej opowieści. Ale tak naprawdę nieważne, o którym fragmencie komiksu mowa, bo z całości bije coś, czego ciężko mi nie docenić - prawdziwy entuzjazm, mówiący "To nic, że nie potrafię i nie mam doświadczenia w tworzeniu komiksów, i tak się nie poddam". Widać też radość z tworzenia, którą musiał odczuwać autor. Takie coś nie pojawia się przesadnie często, nawet w komiksach po stokroć bardziej dopracowanych i przemyślanych. Improwizacja i widoczny gołym okiem zapał Trondheima stanowią niezaprzeczalną siłę tej opowieści. A co z niej wyszło? Historia obfitująca w dziesiątki wątków i postaci, czasem śmiesznych, czasem poważniejszych, ale przede wszystkim interesujących. Autor zdaje się na bieżąco wrzucać do kotła każdy pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, przerywając jeden temat, podejmując pięć kolejnych i mieszając wszystko bez uprzednich testów, czy efekt będzie możliwy do strawienia. Taka komiksowa operacja na żywym organizmie, w dodatku bez znieczulenia. Bohaterowie podróżują po górach i miejscach rządzonych przez magię, by po chwili znaleźć się w mieście pełnym betonowych budynków, samochodów, polityków i gangsterów, a wszystko jest zadziwiająco zgrane. Fabuła, choć stanowi jedynie pretekst pozwalający na eksperymentowanie Trondheima (co widać choćby po zakończeniu), wciągnęła mnie na dobre. Zaskakująca jest też precyzja, z jaką zazębiają się poszczególne wątki i losy niektórych postaci, wzbudzając mój wielki szacunek dla pomysłowości autora.

Nie mam pojęcia, czy deklaracja dotycząca braku talentu do rysowania była prawdziwa, ale nawet jeśli nie, obserwowanie rozwoju kreski Trondheima (choćby był to rozwój całkowicie sztuczny) sprawiło mi naprawdę wielką frajdę. Początkowe koszmarki, straszące grubą kreską, wraz z rozwojem historii zostają zastąpione przez dużo bardziej szczegółowe ilustracje, a początek i finał łączy właściwie tylko układ plansz - przez całe 500 stron są to trzy obrazki w czterech rzędach. Nie znaczy to wcale, że pod koniec Trondheim staje się jakimś mistrzem rysunku, jego prace nie rzucają na kolana, ale z drugiej strony są o niebo lepsze od tych znajdujących się na pierwszych kartkach. Poza tym to tak jak z komiksem Wilq - można nie znać, przejrzeć na szybko i stwierdzić, że straszna lipa, ale po lekturze nie da się zaprzeczyć, że taki styl idealnie pasuje do konwencji. Nie wyobrażam sobie inaczej narysowanego Lapinota.

Chyba wiadomo, że polecam.

środa, 14 kwietnia 2010

#83 - Szybki remont

Niespodziewany impuls nakłonił mnie do zabrania się za szybki remont bloga, w związku z czym wrzuciłem nowy szablon i uporządkowałem linki. Mam nadzieję, że teraz jest bardziej przejrzyście. Jeśli nie - wybaczcie.

Być może powiew świeżości zmobilizuje mnie do częstszego pisania, a jest co recenzować - Lapinot, Pan Naturalny, kolejne tomy Żywych Trupów, Profesor Bell, Super Pan Owoc, Ziniol #7, Osiedle Swoboda, dalszy ciąg Invincible... a to tylko nowsze lub mniej zaległe rzeczy. Jutro/pojutrze nowy tekst, niech mnie szlag trafi, jeśli nie dotrzymam słowa.

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

#82 - Fantasy Komiks #1

Zakładam, że o Fantasy Komiks słyszał już niemal każdy odwiedzający mojego bloga, ale na wszelki wypadek napiszę skrótowo o co chodzi: nowy miesięcznik Egmontu prezentujący, co za niespodzianka, komiksy fantasy, główne atuty: trzy albumy w każdym numerze, 160 stron, 19,99zł. Pomysł wydał mi się świetny, chociaż z dawnego zainteresowania fantasy pozostała u mnie jedynie fascynacja Światem Dysku Pratchetta oraz planszówką Magiczny Miecz (pamięta ktoś?), w którą zdarza mi się pograć raz na ruski rok. Byłem przekonany, że Fantasy Komiks z miejsca przypadnie mi do gustu, bo zawsze uważałem, że opowieści obrazkowe będące czystą rozrywką i nie udające ambitnych dzieł są równie potrzebne, jak prawdziwe ambitne dzieła. Nie wziąłem tylko pod uwagę, że historyjki do poczytania na kibelku lub w pociągu też dzielą się na dobre i kiepskie, a zawartość nowego magazynu Egmontu niestety stoi bliżej tego drugiego określenia. I chociaż przed kupnem pierwszego numeru wyobrażałem już sobie całą półkę zapełnioną kolejnymi rocznikami FK, teraz już wiem, że jeśli następne dwa wydania również mi się nie spodobają, po prostu zrezygnuję z tego pomysłu.

Oczywiście nie oczekiwałem żadnych fajerwerków, ale jednak nastawiłem się na coś trochę lepszego. Gdybym miał szesnaście lat, być może byłbym zachwycony, tyle że od tamtego czasu widziałem nieco więcej, w związku z czym całość wydaje mi się zbyt wtórna, żebym był zadowolony nawet przy nastawieniu na odmóżdżającą rozrywkę. Pomijając humorystyczne jednoplanszówki umieszczone pomiędzy poszczególnymi albumami (bo też nie ma o czym się rozpisywać), dostajemy trzy opowieści - Rozbitkowie z Ythaq, Legendę oraz Lasy Opalu.
Scenariusz do pierwszego albumu napisał Scotch Arleson, autor "słynnych serii o świecie Troy", których nie znam, ale widząc poziom opowieści, raczej nie mam czego żałować. Zaskoczyło mnie jedynie zakończenie, ale żeby do niego dotrzeć, należało przebrnąć przez masę nieciekawych wątków oraz rysunków, które są niezłe, jednak pomniejszony format Fantasy Komiks nieco przeszkadza w odbiorze. Rozbitkowie z Ythaq to komiks prezentujący przygody trójki bohaterów, którzy rozbili się na nieznanej planecie i próbują się z niej wydostać. Nie za bardzo obchodzi mnie, czy dadzą radę. Pięć minut po skończeniu lektury nie pamiętałem już imion najważniejszych postaci, chociaż jedna pani wyglądała całkiem fajnie i była dość niegrzeczna. Pierwsze rozczarowanie.
Legenda to komiks autorstwa Swolfsa, którego Książę Nocy był dla mnie niezłą opowieścią, chociaż nie wiem, jak odebrałbym ją po latach. Drugi album w Fantasy Komiks jest moim zdaniem najlepszym w całym magazynie - przechodzi się przez niego gładko, jest nieźle narysowany, da się to strawić. Nie znaczy to wcale, że Legenda wymiata, bo mimo powyższych pochwał mamy tu do czynienia z rażącym oczy schematem: jakieś królestwo, uzurpator kontrolowany przez złego doradcę i mordujący króla wraz z rodziną, poza niemowlakiem, prawowitym następcą tronu, któremu udaje się przeżyć i wychowuje się w lesie. Fascynujące.
Trzeci album, Lasy Opalu, również został napisane przez Arlestona i również nie zachwyca. Wyobraźcie sobie, że "Darko, syn zwykłego optyka, okazuje się zbawcą ze starej przepowiedni". Boję się, że zanim Darko zbawi świat, wytrwałych czytelników Fantasy Komiks czeka jeszcze sporo przygód takich jak pojedynek na śmierdzące nogi. Może się mylę, ale czytając takie historie mam nieodparte wrażenie, że takie coś może pisać każdy, tyle że większość pozbyłaby się podobnego scenariusza po przepuszczeniu go przez filtr samokrytyki.

Mimo powyższych słów trzymam kciuki za powodzenie Fantasy Komiks, bo taki magazyn jest potrzebny. Tanie i łatwe w odbiorze opowieści obrazkowe mogą zachęcić i przyciągnąć nowych (przypuszczam, że przede wszystkim młodszych) czytelników do tego medium, a fantasy ma chyba nadal wielu entuzjastów, więc przy dobrej promocji może się to udać. Tylko żeby sam poziom tych tanich i łatwych w odbiorze opowieści był wyższy - nawet jeżeli to tylko pulpa, nie chcę mieć wrażenia, że kpi się z mojej inteligencji. Uczucie czytania tego samego po raz nie wiadomo który również nie sprawia przyjemności. Kupię jeszcze drugi i trzeci numer, potem podejmę decyzję, czy moje dwudziestozłotówki nie powinny trafiać do kogoś innego.

poniedziałek, 15 marca 2010

#81 - Wilq Superbohater: 1234 Album [Bartosz i Tomasz Minkiewiczowie]

Ostatnio pisałem o Wilq dokładnie rok i tydzień temu, przyznając się jednocześnie, że jego przygody znam jedynie z łamów Produktu. Było to niewybaczalnym błędem, bo seria jest mistrz - szkoda tylko, że jej pierwszych zeszytów nie ma już w sprzedaży. Od czasów recenzji Nie będę walczył z dinozaurem jak jakiś debil moim oczekiwaniom wyszedł naprzeciw album zbierający cztery początkowe wydania - Wilq 1234. Przeleżał sobie trochę (nawet nie na mojej półce, a u panów z Gildii, gdzie zamówiłem go jeszcze przed premierą kilka ładnych miesięcy temu i odebrałem dopiero niedawno wraz z innymi komiksami), dojrzał i został przeczytany wczoraj, czyniąc niedzielę niezwykle interesującym i zabawnym dniem.

Nie licząc epizodów zamieszczonych wcześniej w Produkcie (których przecież i tak nie uczyłem się na pamięć, więc dostarczyły kilku ton świetnej rozrywki), ja tych historii w ogóle nie znałem, a ich zajebistość po raz kolejny pokazała mi, że nie należało zaniedbywać efektu pracy braci Minkiewiczów i interesować się nim od samego początku. Cała konwencja, od charakterystycznej kreski po scenariusze pełne niesamowitych odzywek (będącymi już wręcz czymś kultowym i powszechnie używanym zarówno przez tych, którym wyraz "Wilq' nic nie mówi, jak i tych, u których inspiracja jego przygodami nie budzi żadnych wątpliwości - posłuchajcie choćby niektórych kawałków grupy Dinal*) zwala z nóg i - wiem to z doświadczenia - potrafi rozśmieszyć nawet osoby, które przed lekturą zarzekałyby się, że tego typu głupkowaty humor jest absolutnie nie dla nich. Jakby to powiedział Entombed: "Chuja tam nie dla nich".

*na czele z "Siewka, bity ściema", gdzie już sam tytuł mówi wszystko

Przypuszczam, że same opowieści z albumów Wilq Superbohater, Historie, których wolałbyś nie znać, Żółw, tuńczyk i jaskinia krokodyla oraz Powrót na basen w Suchym Borze to rzeczy raczej klasyczne dla siedzącego w temacie czytelnika komiksu. Ci mniej zaangażowani i tak kojarzą, co jest grane, a zupełnie niezorientowanym polecam w ciemno. Przy niektórych motywach i odzywkach sam nie mogłem uwierzyć w to, co czytam, kilka razy omal nie umarłem ze śmiechu, ale zdecydowanie warto otrzeć się o taką śmierć i sięgnąć po przygody opolskiego superbohatera. A jakie dodatki zapewnia ekskluzywne, zbiorcze wydanie? Po pierwsze, twardą oprawę i obwolutę, co może i nie pasuje do standardowej oszczędnej formy komiksu, ale raczej nie można uznać tego za wadę. Po drugie, kolory - rzecz jeszcze bardziej nietypowa. Wbrew moim obawom dodatek ten nie zepsuł prostej kreski i klimatu opowieści; czasem pomyślałem, że właściwie jest zbędny, ale w kilku przypadkach stanowił ciekawą odmianę, ogólnie nie ma na co narzekać - kolor idzie do tabelki zatytułowanej "plusy". Po trzecie, album zawiera kilka nowych epizodów, co jest oczywistą zaletą, zwłaszcza, że wpisują się w wysoki poziom całości.

Jedyną wadą tomu z numerem 1234 jest jego cena - i mam na myśli cenę, za którą można było kupić ten komiks przed premierą, bo kiedy patrzę na obecną (119zł!!!), boję się o swoje serce. Obwoluta obwolutą, twarda oprawa twardą oprawą, a ja i tak twierdzę, że drogo. Nawet za tak dobry komiks. Mimo to, na pewno warto go mieć, a przynajmniej przeczytać.

poniedziałek, 8 marca 2010

#80 - Invincible: Out of This World [Robert Kirkman & Ryan Ottley]

Na zły początek...
Po kolejnej przerwie w historii tego bloga chyba znów chce mi się pisać częściej. To dobrze, przynajmniej dla mnie, bo lubię to robić, chociaż brakuje mi systematyczności. Zdarzają się też momenty, w których mam po prostu dość, więc pewnie jeszcze nie raz odpuszczę sobie na dłuższą chwilę. Tak czy inaczej, chociaż Komiksofilia nie jest kamieniem milowym w dziejach komiksowych blogów, raczej nie zdechnie tak szybko, jak myślałem na samym początku.

Out of this World, dziewiąty tom, zeszyty od #42 do #47 i wciąż jest świeżo. To raczej kolejny przejściowy TPB, pozbawiony jasno zarysowanego motywu przewodniego, ale jak zwykle dokładający kilka nowych elementów do układanki (będą spoilery). I tak, Invincible wciąż naparza mniejsze i większe potwory, Oliver jest coraz większy, mądrzejszy, silniejszy, i - jak się wkrótce okaże - nie zawsze spokojny, a Eve wykorzystuje to, co wcześniej nazywałem skomplikowaną relacją pomiędzy Markiem, Amber oraz nią, chociaż póki co nie wszystko idzie po jej myśli (a to z powodu świetnie pomyślanego wydarzenia z tomu Three's Company, o którym zapomniałem wspomnieć, więc nadrabiam i wspominam, chociaż nie chcę zdradzać, o co dokładnie chodziło). Niewiele rzeczy idzie też po myśli głównego bohatera - widać doskonale, że mieszkańcy Viltrum cały czas mają Ziemię na oku i nie odpuszczą, a Invincible jeszcze nie jest w stanie im zagrozić. Mamy też powrót Allena, który kombinuje, jak zyskać znaczącego sprzymierzeńca w nadchodzącej wojnie, a kilka postaci zabitych w My Favorite Martian okazuje się jednak nie całkiem zabitych, co nie powinno dziwić żadnego czytelnika komiksów superbohaterskich. Całość kończy się nieco mniej zaskakującą puentą niż choćby ostatnio, ale i tak napisałbym, że dziesiątego TPB oczekuję z wielką niecierpliwością (gdybym już go nie przeczytał).

piątek, 5 marca 2010

#79 - It's a Bird... [Steven T. Seagle & Teddy Kristiansen]

Swego czasu dotarła do mnie opinia, że It's a Bird... to "najlepszy komiks o Supermanie bez udziału samego Supermana", ale tak naprawdę do przeczytania tej historii zachęciły mnie dwa hasła: Vertigo oraz Teddy Kristiansen. Moja fascynacja wydawnictwem na literę V jak Vendetta jest zauważalna chyba dla każdej osoby, która nie zagląda tutaj od wczoraj, natomiast ilustracje Kristiansena są dla mnie czymś wyjątkowym odkąd ujrzałem je po raz pierwszy w zaprezentowanym jeszcze przez TM-Semic Batmanie Black and White (Wydanie Specjalne 2/97 - hej, to już 13 lat, a pamiętam jak dziś mój powrót ze szkoły, w czasie którego nie mogłem oderwać się od lektury nawet mimo faktu, że zaczęło padać... do teraz widać ślady wielkich kropel deszczu na kartkach). Kojarzycie tę historię ze Świętym Mikołajem? Mieliśmy wtedy po 11 lat i niektórzy koledzy pytali "Po co rysować takie brzydkie postacie, skoro można ładniej, bardziej szczegółowo i w ogóle lepiej?", ale mi styl Kristiansena od razu przypadł do gustu. Jeden z tych gości, którzy nawet nie muszą podpisywać swoich prac, bo i tak na pierwszy rzut oka wiadomo, kto jest autorem. It's a Bird... nie zawodzi pod względem wizualnym, komiks jest narysowany tak, jak oczekiwałem po zapoznaniu się z nazwiskiem ilustratora. Jest brzydko, szkicowo, chłodno (głównie dzięki kolorystyce) i bardzo "Vertigowsko" (wyraz ten w moim słowniku jest najczęściej synonimem słowa "popieprzony"). Krótko mówiąc - podoba mnie się to, choć dla wielu może być nieprzystępne. Chwalmy prace Kristiansena i uważajmy się za elytę.

Jeśli chodzi o autora scenariusza, przed lekturą od razu skojarzyłem go z "tym gościem od American Virgin" (miałem nawet recenzować tę przedwcześnie zakończoną serię, ale im więcej czasu mija, tym mniej zaprezentowanych w niej wydarzeń pamiętam, a niestety nie była na tyle dobra, żeby chciało mi się do niej wracać), co niekoniecznie było czynnikiem zachęcającym. Tamten komiks miał swoje dobre momenty, ale kojarzył mi się przede wszystkim ze zbędnymi przegięciami - w Kaznodziei Garth Ennis potrafił szokować i budzić szczery niesmak, a jednocześnie robić to tak, że czytelnik pozostawał zachwycony (w każdym razie częściej niż rzadziej), za to w American Virgin te wszystkie gejowskie kluby, transwestyci i podobne rzeczy pokazywały, że sama kontrowersja nie wystarczy, bo szokować też trzeba umieć, a niesmak można budzić w paradoksalnie dobrym stylu. Tamta pozycja nie powalała na kolana, ale na szczęście w It's a Bird... mamy do czynienia z zupełnie inną konwencją, bez skórzanych masek i gwałtem analnym czającym się w piwnicach pełnych dziwnych urządzeń. Zilustrowana przez Kristiansena historia to raczej spokojna i bardzo dobrze skonstruowana obyczajówka, poruszająca jednak dużo bardziej niż to, że jakiś chłopiec jest virgin, chociaż wolałby już nie być, ale nie pozwala mu na to jego religia i rodzina.

Główny bohater It's a Bird... to Steve, prywatnie niezwykle zamknięty w sobie człowiek, a zawodowo scenarzysta komiksowy, który właśnie dostał propozycję pisania przygód Supermana. Marzenie wielu konkurentów jest jednak czymś, z czym autor nie potrafi i przede wszystkim nie za bardzo chce się zmierzyć; standardowo uważa Człowieka ze Stali za zbyt sztampową postać, o której nie da się opowiedzieć niczego ciekawego. W końcu jakie problemy może mieć osoba, która jest nadludzko silna, lata, ma rentgenowski wzrok i tysiąc innych umiejętności, a przede wszystkim nie choruje, czego nie można powiedzieć o rodzinie Steve'a - kiedy był mały, jego babcia zmarła w wyniku pląsawicy Huntingtona, choroby genetycznej, która być może jest i jego przypadłością. Strach przed jej skutkami oraz to, że ojciec głównego bohatera nie pojawiał się w domu od kilku dni sprawia, że brakuje mu czasu i ochoty na zajmowanie się przygodami Supermana. Musi najpierw rozwiązać swoje własne problemy (jednocześnie analizując wszelkie cechy komiksowego superbohatera, o którym ma pisać), dogadać się z bliskimi i odnaleźć zaginionego rodzica. Czeka go podróż, która zmieni jego podejście do życia oraz sztampowości Człowieka ze Stali.

Ciekawa fabuła, wiarygodne i dobrze skonstruowane postacie, wciągająca narracja (momenty, w których Steve w trakcie konwersacji z jakąś postacią odwraca się komentuje zaistniałą sytuację zwracając się bezpośrednio do czytelnika to jeden z ciekawszych smaczków) oraz ilustracje Kristiansena czynią z It's a Bird... coś, z czym na pewno warto się zapoznać.

niedziela, 28 lutego 2010

#78 - Planetary #27 [Warren Ellis & John Cassaday]












Na zły początek...

Zapowiadałem powrót i w końcu powracam z krótką recenzją ostatniego zeszytu serii Planetary. Ciekawe, czy jeszcze pamiętam, jak składa się kilka sensownych zdań? Dzięki dla wszystkich, którym chciało się tu zaglądać pod moją nieobecność i czekali na jakiś nowy tekst, może wkrótce pojawi się kolejny...

Ostatnim razem wspominałem o Planetary w sierpniu i właściwie podsumowałem już całość serii, zupełnie zapominając o tym, że Ellis i Cassaday mają sfinalizować opowieść #27 zeszytem, na który trzeba było czekać nieco dłużej niż się spodziewaliśmy. Nie chodziło tu nawet o moją sklerozę, po prostu komiks równie dobrze mógłby skończyć się na #26 odcinku i nawet bym się nie zająknął, że brakuje jakiegoś dalszego ciągu - wątek uratowania przyjaciela z grupy nie był dla mnie aż tak istotny w porównaniu z wieloma bardziej doniosłymi wydarzeniami zaprezentowanymi w Planetary i wydaje mi się, że bez problemu dałoby się go wpleść w któryś z poprzednich epizodów.

Niemniej jednak temu właśnie poświęcony jest finał - dziwnej akcji ratowniczej, do przeprowadzenia której niezbędne jest między innymi zbudowanie wehikułu czasu. Ellis kombinuje tak jak przy poprzednich epizodach i robi to wrażenie, Cassaday daje ilustracje na poziomie, do którego przyzwyczaił fanów serii, ale problem polega na tym, co napisałem już wcześniej - "komiks równie dobrze mógłby skończyć się na #26 odcinku". Tamten finał miał w sobie coś ciekawego, a tutaj brakuje mocnego zaakcentowania na ostatnich stronach (jest jakoś tak zbyt miło, przyjemnie i miętko), tak więc pod koniec ma się wrażenie, że dostajemy komiksową wisienkę na torcie - całkiem fajną, ale tak naprawdę w zasadzie zbędną. Mogłoby się obyć bez niej.

I tak nie zmienia to faktu, że Planetary to seria zdecydowanie godna polecenia, do której warto się przekonać, choć na początku może być ciężko. Bo mimo faktu, że Warren Ellis nie jest Alanem Moorem, udało mu się zaplanować wszystko tak, że w odpowiednich momentach miałem odczucie, że właśnie dla takich chwil warto było te kilkanaście lat temu zainteresować się komiksem, a nie na przykład samochodami czy astrologią.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...