sobota, 1 stycznia 2011

#128

Uznałem, że 1 stycznia 2011 to dobry dzień na uruchomienie drugiego z prowadzonych przeze mnie blogowych podwórek. Nieważne, że właściwie dobry jak każdy inny. Bez przydługich wstępów, zapraszam na http://michalmisztal.blogspot.com. Jeśli będę miał do napisania coś, co nie jest związane z komiksami (o dziwo, zdarzają się i takie przypadki), wrzucę to właśnie tam. Już w pierwszym wpisie sensacyjne informacje dotyczące mojej orientacji seksualnej... żartuję, ale swoisty "coming out" jest.

Póki co na blogu panuje nieład i burdel, który ogarnę prawdopodobnie w najbliższym czasie. I tak jestem pod wrażeniem, że chciało mi się dzisiaj pisać. Jutro spodziewajcie się tu tekstu o wywiadach z Alanem Moorem.

No i wszystkiego najlepszego w Nowym Roku.

wtorek, 21 grudnia 2010

#126 - Kroniki birmańskie [Guy Delisle]

Możliwe, że po remoncie będzie nieco inaczej, ale póki co naprawdę trudno wymienić choć kilka zalet głównego dworca PKP w Katowicach, a już na pewno ich ilość nie przewyższyłaby wad. A jednak czasami można wejść do pociągu z uśmiechem na ustach, na przykład po zauważeniu Kronik birmańskich na ogromnym stoisku z tanią książką, w dodatku za jedyne 18zł. Nieźle, co? To nic, że rogi okładki wyglądają, jakby ktoś wycierał nimi wcześniej podłogę, pomyślałem: "Nie znam autora komiksu, ale obiło mi się o uszy, że jest dobry", a poza tym nie pamiętam, kiedy ostatnio zawiodłem się na Kulturze Gniewu. Kupiłem Kroniki birmańskie i nie żałuję.

Główny bohater opowieści, czyli Guy Delisle we własnej osobie, wyrusza razem z żoną do tytułowej Birmy. Jego żona, należąca do humanitarnej organizacji Lekarze Bez Granic, zostaje wysłana tam misję, zaś autor komiksu towarzyszy jej między innymi w charakterze opiekuna ich syna. Na miejscu Guy nie ma właściwie żadnych innych obowiązków, może więc poświęcić mnóstwo czasu na obserwację otoczenia i zamieszkujących Birmę ludzi, a trzeba przyznać, że jest mistrzowskim obserwatorem. Ma dar, który pozwala mu wyłuskać humor dosłownie z każdej sytuacji, nieważne, czy chodzi o zajścia ściśle związane ze specyfiką kraju, gdzie przebywa, czy z czymś, co mogłoby wydarzyć się gdziekolwiek indziej. Autor przedstawia tu przede wszystkim siebie i swoje wady (najczęściej wywołując uśmiech na twarzy czytelnika), takie jak bezradność zarówno w obliczu zwyczajnych, jak i niecodziennych sytuacji; nie zawsze skupia się na samej Birmie, co wcale nie znaczy, że komiks jest pozbawiony interesujących i trafnych spostrzeżeń na temat opisywanego miejsca zamieszkania Guya i jego żony. Prawdopodobnie Delisle zauważyłby masę absurdów i ciekawych rzeczy nawet na środku pustyni.

Narracja jest lekka, dzięki czemu można przebrnąć przez komiks błyskawicznie, bez odrywania się od lektury (do czego skłania zresztą wysoki poziom opowieści), ale podział na krótkie rozdziały sprawia, że da się również czytać go po kawałku, na spokojnie. Prosta, szkicowa kreska pasuje idealnie do stylu, w jakim Delisle przekazuje ciekawostki ze swojego pobytu w Birmie. Praktycznie każdy rozdział przykuwa uwagę czymś interesującym i zawiera dobrą puentę, a po przeczytaniu całości czytelnik może zauważyć, że w swoim dokumencie autor zdołał przekazać wiele ciekawych wiadomości na temat opisywanego miejsca, i to w najlepszy chyba sposób - nienachalnie i nie na siłę. Chodziło tu przede wszystkim o humor i zabawę, ale fakt, że komiks pozostawia w głowie coś jeszcze, bezsprzecznie stanowi dodatkowy plus Kronik birmańskich.

Choć jak dotąd nie sięgnąłem po inne pozycje tego samego autora (szkoda, że jego Phenian jest już - chyba - niedostępny), kiedyś na pewno to zrobię. Delisle jest jednym z tych gości, których twórczość po prostu warto znać i cieszę się, że umożliwił mi to właśnie główny dworzec PKP w Katowicach. Dzięki temu rezygnuję z rzucania mięsem słysząc o kolejnych opóźnieniach pociągów... ta, jasne. A swoją drogą, ciekawe, jak wyglądałoby komiksowe sprawozdanie Guya, gdyby miał wątpliwą przyjemność zetknąć się z polską koleją. Pewnie zawierałoby bardzo, ale to bardzo czarny humor.

środa, 15 grudnia 2010

#125 - R.A. the Rugged Man

Od razu zaznaczam, że osoba, o której piszę, jest raperem, więc jeżeli nie słuchasz takiej muzyki, myślę, że możesz darować sobie ten post. Pewnie i tak nie znajdziesz tu niczego ciekawego.

Krótko (mam nadzieję) na temat Rugged Mana, bo nie mam zamiaru tworzyć szczegółowego przewodnika po jego dorobku, to jedynie chwilowa odskocznia od komiksów: dlaczego lubię go słuchać? Generalnie chodzi o całokształt, ale przede wszystkim o flow, siłę ukrytą w prostocie napisanych przez niego tekstów i nieobliczalność. Uwielbiam szalonych i chorych twórców, z jakiegoś powodu przyciągają mnie do swojej twórczości, Rugged Man ma zaś to do siebie, że poza szaleństwem oferuje również niespotykany talent. Nie jedzie na samej kontrowersji (a w trakcie swojej działalności miał bardzo wiele niecodziennych - delikatnie mówiąc - pomysłów i napisał mnóstwo linijek przekraczających granice dobrego smaku), nie stara się robić wokół siebie szumu na siłę. Tak naprawdę ma w dupie swoją karierę, co wiele razy podkreślał i potwierdzał całkowicie nieracjonalnym podejściem do robienia muzyki, choćby sprzedając pirackie kopie własnych nagrań czy odmawiając wytwórni, gdy prosiła o singiel promujący płytę (albo dając jej kawałek zatytułowany Every Record Label Sucks Dick). Było też kilka mniej śmiesznych rzeczy, jak napastowanie seksualne kobiet pracujących w budynku jego wytwórni. W efekcie Rugged Man miał spore kłopoty z wydaniem płyty, ale nie wyglądało na to, żeby przejmował się takim stanem rzeczy lub czymkolwiek innym.

Tak czy inaczej, w 2004 roku w końcu wypuszcza swój debiutancki album, Die, Rugged Man, Die. To nie recenzja, więc po krótkim zaprezentowaniu jednego z moich ulubionych (jeśli nie ulubionego) MC, napiszę tylko, że to kawał dobrego, wartego sprawdzenia rapu. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego autor wspomnianej wyżej płyty (oraz Legendary Classics Volume 1 z 2009 roku, zbierającej najlepsze pojedyncze utwory w dorobku Rugged Mana) ciągle jest nieznany szerzej publiczności. W jednym z kawałków powiedział o sobie: mad famous for being unknown, niczego nie wyolbrzymiając. Według mnie zjada większość raperów, których słyszałem (a słyszałem ich dosyć sporo) i żeby nie być gołosłownym, poniżej wrzucam linki do paru klipów z jego udziałem. Jeśli ktoś chce, żebym polecił coś więcej lub napisał kilka słów o koncertach Rugged Mana (osobny i także bardzo ciekawy temat; co prawda nie miałem okazji pójść na choćby jeden, ale same fragmenty umieszczone na YouTube wystarczyły, by opadła mi szczęka), dawajcie znać, uzupełnię ten wpis w komentarzach lub zamieszczę drugą część.

Na początek Uncommon Valor: A Vietnam Story, zwrotka opowiedziana z perspektywy ojca bohatera dzisiejszego wpisu, weterana walczącego w Wietnamie. Na pewno jedna z najlepszych rzeczy, jakie słyszałem w życiu, jeśli chodzi o rap:



Druga rzecz to kawałek The Renaissance, kolejna niesamowita zwrotka Rugged Mana:



Nosebleed to, jeżeli się nie mylę, najnowszy teledysk z jego udziałem:



Na koniec, jeżeli ktoś chce zobaczyć klip do I Shoulda Never (na pewno nie znajdziecie go na YouTube, przynajmniej w nieocenzurowanej wersji), może ściągnąć go stąd, ale ostrzegam - to nie jest coś dla ludzi o słabych nerwach lub takich, którzy liczą na wyrafinowany humor.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

#124

No co? Znów mamy zastój. Codziennie myślę o tym, żeby napisać tu coś nowego, ale jakoś nie mogę zacisnąć zębów, siąść przed monitorem i kliknąć w link o nazwie Nowy post. Piszę inne rzeczy, a jeśli chodzi o komiksy, ostatnio niewiele kupowałem i mam niewiele do powiedzenia na temat nowości. Brak świeżych tytułów na mojej półce spowodowany jest taką, a nie inną sytuacją (zresztą kogo to interesuje?), a brak nowych recenzji spowodowany jest brakiem świeżych tytułów na mojej półce, i koło się zamyka. Nieważne, jutro-pojutrze wygrzebię coś starszego (a może nie, bo zakupów trochę jednak było) i wystukam na klawiaturze parę akapitów. Albo wrzucę coś do działu Nie samym komiksem żyje człowiek, też może być (tak mi się przynajmniej wydaje).

Naprawdę nie znoszę swojego lenistwa i braku motywacji; nie znoszę takich wpisów zastępujących pełnoprawne teksty. Na szczęście mają one również dobre strony: kilka razy wcześniej blog zamulał, a wtedy pisałem, że wkrótce będzie jakaś recenzja. Publiczna deklaracja, że mam zamiar coś zrobić = mobilizowanie samego siebie, żeby dotrzymać słowa i nie tłumaczyć się, że miało być dobrze, ale jakoś nie wyszło. Oby zadziałało i tym razem.

czwartek, 25 listopada 2010

#123 - Dark Horse Maverick 2000

Swego czasu do sprawdzenia tego zeszytu zachęciła mnie przezajebista okładka narysowana przez Franka Millera i pokolorowana przez Lynn Varley oraz niska cena, za jaką wylicytowałem komiks na Allegro. Przyznam szczerze, że wtedy nie wiedziałem nawet, czym dokładnie jest imprint Maverick, chodziło głównie o ilustrację prezentującą bohatera o imieniu Concrete. Kupiłem ten zbiór krótkich opowieści, a potem zapomniałem o nim prawie na śmierć i przeczytałem dopiero niedawno.

Na czterdziestu ośmiu stronach czytelnik znajdzie komiksy, które napisali oraz narysowali wyżej wymieniony Frank Miller, Paul Chadwick, C. Scott Morse, Stan Sakai, Jason Pearson Brian Ralph oraz Dylan Horrocks. Poziom większości historii jest przyzwoity, ale nic ponadto. Moim zdaniem całościowo najlepiej wypadł Jason Pearson i jego Body Bags: Well, it's about time!, ze scenariuszem pełnym głupkowatego czarnego humoru. Ani Frank Miller, ani Stan Sakai nie zaskakują; ten pierwszy dołączył do zbioru sześcioplanszówkę z przewidywalnym zakończeniem, zaś twórca Usagiego zapełnił dwie strony swoim zabawnym, ale w żadnym wypadku nie powalającym sprawozdaniem ze swojej wizyty w Norwegii. Co do reszty, niestety przeczytałem i natychmiast zapomniałem, o co chodziło, może przez to, że krótkie opowieści obrazkowe rzadko potrafią zrobić na mnie większe wrażenie.

Jeśli chodzi o ilustracje, jest o wiele lepiej - prawie każdy autor sprawdził się w czarno-białej konwencji, pokazując coś interesującego. Pod tym względem Dark Horse Maverick 2000 nie zawodzi. Najbardziej przypadła mi do gustu prosta kreska Briana Ralpha w jego Deep-Dig, ale pozostałe historie również cieszą oczy.

Cały zbiór jest krótki, więc można przeczytać go dosłownie w kwadrans. I tak miało być - kilkustronicowe prezentacje możliwości ludzi tworzących dla imprintu Maverick, by czytelnik wiedział, czego może oczekiwać biorąc do ręki poszczególne komiksy z ich nazwiskami na okładkach. Ze względu na przeznaczenie zeszytu jego siłą jest różnorodność, dzięki której każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Bez fajerwerków, ale na niezłym poziomie. Jeśli będziecie mieli okazję dorwać ten zbiór za niewielkie pieniądze, zróbcie to, choćby dla okładki (chyba, że nikomu poza mną nie spodobała się aż tak bardzo).

piątek, 19 listopada 2010

#122 - Fantasy Komiks #7

O tym, że Fantasy Komiks wcale nie sprzedaje się tak dobrze, jak chciałby Egmont, wspominałem już wcześniej, a siódmy numer magazynu najwidoczniej potwierdza tę niezbyt optymistyczną sytuację. Właściwie nie wiadomo, czego powinniśmy oczekiwać w przyszłym miesiącu - pierwsza zapowiedź mówi o tym, że FK #8 ukaże się 6 grudnia, druga, umieszczona pod koniec tego tomu, jako datę wypuszczenia następnej części wymienia 15 grudnia. To jeszcze nic, być może prosty błąd wynikający jedynie z niedopatrzenia. Inna sprawa, że po lekturze każdego z poprzednich numerów czytelnik wiedział, kiedy będzie mógł przeczytać kolejny epizod zamieszczonych w nim serii. Tym razem dostaje tylko trzykrotne: "Koniec częśći (...). Część (...) ukaże się w jednym z kolejnych tomów Fantasy Komiks". Jestem ciekaw, co dalej, i czy w kolejnej odsłonie magazynu przypadkiem nie zobaczymy jakiejś nowej formuły, dopasowanej do niezadowalających wyników sprzedaży.

Jeśli chodzi o sam siódmy numer, stały czytelnik raczej nie znajdzie tu żadnej niespodzianki, może poza wymienioną w poprzednim akapicie. Rozbitkowie z Ythaq i Lasy Opalu utrzymują poziom, do którego zdążyły przyzwyczaić odbiorców. Pierwsza seria powoli odkrywa coraz więcej kart, w drugiej można przeczytać ten sam stek mniej lub bardziej znośnych bzdur, co zawsze. Jeśli ktoś jeszcze nie zdążył ich zaakceptować (bądź polubić), nie liczyłbym na zmianę zdania. Za to druga część Zarazy trzyma niezły poziom, oczywiście jak na opowieści, które publikuje FK. To dość ciekawa i w miarę spokojna historia, nie ma w niej zwrotów akcji znanych z Rozbitków z Ythaq, ale z drugiej strony jest pozbawiona głupich pomysłów, na jakie natknie się każdy, kto przerzuci kartki, by dotrzeć do serii Lasy Opalu.
Podsumowując, wyszedł z tego całkiem niezły numer, na pewno lepszy od poprzedniego. Zobaczymy, co w ósmym Fantasy Komiks... i kiedy w ogóle będzie można kupić następny tom.

wtorek, 16 listopada 2010

#121 - Czarna Materia Prezentuje: Konstrukt 1(4)/2010 [Jakub Kiyuc i Gośka Pomian]

Droga do kiosku to nadal ta sama droga, co lata temu, i choć nigdy nie modliłem się o powrót zeszytówek, a brak węchu nie pozwala mi stwierdzić, czy Konstrukt rzeczywiście pachnie tak samo, jak znane mi z dzieciństwa opowieści obrazkowe wydawane przez TM-Semic, cieszę się, że w końcu znalazłem pierwszy numer tego komiksu, w dodatku w pierwszym kiosku, jaki odwiedziłem. Tak jak wielu innych czytelników, byłem ciekaw, co właściwie trafi w moje ręce (niektórzy podejrzewali nawet, że tak naprawdę nie trafi do nich nic, bo wszystko jest jedynie happeningiem - ciekawe i niekoniecznie bezpodstawne, choć mimo wszystko błędne założenie), czy 16 listopada na pewno będzie ostateczną datą premiery i, wreszcie, czy pierwsze dziecko wydawnictwa Czarna Materia spełni moje oczekiwania. W czasie akcji promocyjnej, która moim skromnym zdaniem wcale nie była dezorientująca (dowiedziałem się o wszystkim, o czym chciałem wiedzieć, a nawet kilku rzeczy więcej, bez czytania udostępnionych wcześniej w Internecie paru stron pierwszego numeru), Jakub Kiyuc prezentował pewność siebie, która bardziej straszyła, niż zapewniała, że komiks da radę. Jeśli ktoś pisze, choćby z przymrużeniem oka, cytuję: "Za kilka lat nie będzie trzeba pisać o Vertigo. Będzie CM", to mam prawo czuć sporą niepewność, jeśli chodzi o poziom Konstruktu. A raczej miałem, ponieważ kupiłem, przeczytałem i już wiem, że jest w porządku, to znaczy jeśli chodzi o samą zawartość pierwszego zeszytu. Nie znam się na takich rzeczach, jak promocja, nie wiem, czy nakład w wysokości dwudziestu tysięcy egzemplarzy (plus trzy tysiące limitowanych) to dobry pomysł i czy cała inicjatywa w ogóle się opłaci. Trzymam kciuki, tym bardziej, że po lekturze mogę to zrobić bez myślenia życzeniowego i zmieszanej z niepokojem nadziei, że historia nie będzie kompletną klapą. Bez obaw, nie jest.

Wydawnictwo ma w planach wypuszczenie 84 numerów, czyli, jeśli wszystko pójdzie dobrze, przygodę z Konstruktem skończę mając mniej więcej trzydzieści jeden i pół roku. Prawdę mówiąc, brzmi trochę przerażająco, nie tylko dlatego, że po drodze może pojawić się milion problemów, które udaremnią dalsze wydawanie tego tytułu, a największym będzie brak zainteresowania. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale póki co liczy się fakt, że komiks nie jest nieporozumieniem. Co zrobić - miałem obawy, że przeczytam pierwszy numer i, mimo najlepszych zamiarów, nie będę mógł napisać o nim choćby jednego pozytywnego zdania. Brałem pod uwagę (chyba jak większość zainteresowanych) to, że pomiędzy okładkami Konstruktu znajdę kiepskie rysunki oraz przekombinowaną treść; numerologiczne zabawy Kiyuca na stronie Ziniola wzbudzały większy strach niż entuzjazm i nawet nie próbowałem za nimi nadążyć. Na szczęście komiks to dobra rozrywka pozbawiona niezrozumiałej pseudofilozofii, czasem może trochę przegadana (nie zabrakło też paru bijących po oczach błędów ortograficznych), jednak na pewno nie czuję się rozczarowany. Inna sprawa, że to dopiero jeden krótki zeszyt. Jak zwykle w takich przypadkach, po lekturze niewiele wiadomo i trzeba czekać na ciąg dalszy, ale najważniejsze, że chce mi się czekać - oby rozwiązania zagadek były tak interesujące, jak same zagadki oraz tajemnice, i oby inicjatywa uniknęła większych komplikacji.

Konstrukt śmierdzi Vertigo już z kilometra. Może trochę za bardzo, ale kocham to wydawnictwo, więc nie mogę uznać takiej inspiracji za coś złego. Szata graficzna, gazetowy papier, podniszczone okładki (o których przeczytałem sporo złych opinii, ale mi się podobają) - to wszystko robi dobre wrażenie. Brudne i brzydkie ilustracje również. Niektóre z nich są proste i schematyczne, a wręcz słabe, ale pasują do całości (niezależnie od tego, czy w grę wchodzi jedynie przyjęta konwencja, czy autorzy nie potrafią inaczej, choćby nawet chcieli). Przypomina się McKeever? Przypomina. Po części szkoda, bo wolałbym coś bardziej oryginalnego, "swojego"; poza tym nie wiem, czy taka kreska przypadnie do gustu masowemu odbiorcy - śmiem wątpić. Z drugiej strony, czuję się usatysfakcjonowany, ciekawe tylko, czy będę jednym z garstki, czy jednym z wielu.

Jeśli chodzi o scenariusz, po pierwszym zeszycie niewiele wiadomo i trudno napisać cokolwiek, by nie zdradzać zbyt wielu szczegółów, ale w żadnym wypadku nie jest to wadą - mam podobne odczucia po lekturze większości pojedynczych zeszytówek. Krótki opis w sklepie Gildii w zupełności wystarcza, zaś cena zachęca, by sprawdzić debiut Czarnej Materii samemu. Od siebie dodam tylko, że to nie jest komiks o tazosach, spokojna głowa. Natomiast jeśli chodzi o same tazosy... nie interesują mnie i chyba nawet nie wiem, czym dokładnie są - od początku interesowała mnie sama opowieść i wiedziałem, że kupię pierwszy numer, choćby promowano go Konstruktowibratorami albo innym badziewiem. Jeśli ktoś chce tazosów, to świetnie, nie przeszkadza mi to. Po prostu zignorowałem ten temat i nie miałem zamiaru przeżywać, jakie to straszne i głupie, że wydawnictwo reklamuje się między innymi w taki sposób. Zresztą to już nieważne, bo mówimy o czymś, co wreszcie można znaleźć w kiosku (i ocenić sam produkt, nie tylko akcję promocyjną), o dobrym, choć nie rewelacyjnym początku nowej polskiej serii komiksowej. Po przeczytaniu historii zatytułowanej Początek wydaje mi się, że w pełni zasługuje na to, by przetrwać na naszym rynku, a nie patrzyłem na nią przez różowe okulary i wcale nie miałem zamiaru rekomendować jej za wszelką cenę.

środa, 10 listopada 2010

#120 - Fantasy Komiks #6

O czym tu pisać? Recenzje poprzednich numerów nakreśliły już poziom i charakter magazynu, a Kingpin w jednym z wpisów na swoim blogu trafił w sedno - Fantasy Komiks to rzeczywiście szmira i słabizna. Od siebie dodam (zresztą po raz kolejny), że mimo wszystko da się to czytać. Warunek jest jeden: czytelnik nie może podchodzić do tego na poważnie. Poświęcić wieczór na tanią rozrywkę za 19,99zł, czasem parsknąć śmiechem, kilka razy z zażenowaniem przewrócić oczami, przekartkować i zapomnieć. Można też pytać samego siebie: "Czemu właściwie dalej kupuję ten syf?"; osobiście nie potrafiłbym odpowiedzieć, więc nawet nie próbuję się nad tym zastanawiać. Na pewno w niczym by mi to nie pomogło, Egmontowi tym bardziej.

W szóstym numerze na pierwszy ogień idzie nowa seria zatytułowana Sloka. Mówiąc krótko, jak dla mnie lipa. Jeśli chodzi o rysunki, może być (ilustratorem jest ten sam gość, który zajmuje się warstwą graficzną w serii Rozbitkowie z Ythaq), ale scenariusz, czyli fuzja elementów science fiction i fantasy oraz głupkowatego humoru i pełnej powagi nie wyszła, przynajmniej moim zdaniem, najlepiej. Poczekam na kolejną część, która ponoć ukaże się w ósmym tomie, jednak na razie nie oczekuję rewelacji.

O pozostałych seriach wspominałem już wcześniej i właściwie wszystko wiadomo (o ile ktoś to czytał i czyta w tej chwili) - w FK #6 znaleźć można kolejne części Legendy oraz Lasów Opalu. Ta pierwsza to najlepszy komiks w tym numerze, można ją przełknąć nawet bez wspomnianego wcześniej przewracania oczami. Co do trzeciej z prezentowanych tu opowieści, wciąż jest taka sobie, a momentami wręcz naiwna do bólu, ale jakoś nie zwymiotowałem w czasie lektury - chyba przez to, że zdążyłem się do niej przyzwyczaić i wiedziałem, co mnie czeka. I tak jest dużo lepiej, niż na samym początku, który był naprawdę koszmarny. Mimo wszystko wydaje mi się, że szósty tom wyszedł nieco gorzej niż poprzednie, a może w czasie pochłaniania kolejnych opowieści miałem po prostu trochę gorszy humor. Bo bez pozytywnego nastawienia czytelnika, Fantasy Komiks to faktycznie straszny chłam; jeśli przed lekturą wyłączy się logiczne myślenie, można przeżyć.

piątek, 5 listopada 2010

#119 - Scalped: Indian Country [Jason Aaron & R.M. Guéra]

O Scalped przeczytałem tyle dobrego, że gdyby seria okazała się po prostu przyzwoitym czytadłem, byłbym bardzo, ale to bardzo rozczarowany. Biorąc do ręki pierwszy TPB nie miałem jednak żadnych obaw - sto procent pozytywnego nastawienia, odginam okładkę i zaczynam lekturę. Gdy skończyłem, od razu chciałem więcej. Wiem, często pisze się takie rzeczy, ale tym razem naprawdę żałowałem, że kolejne tomy nie leżą gdzieś obok na półce, bo najchętniej przeczytałbym wszystkie w możliwie jak najkrótszym czasie. Ten komiks ma w sobie coś nieuchwytnego (okropna, choć z jakiegoś powodu jednocześnie rewelacyjna rzecz), ale właśnie to coś wciąga i nie pozwala się od niego oderwać, aż do samego końca. Jest brudny i zły, bohaterowie to bezkompromisowi twardziele z łatwością przechodzący od słów do czynów, a cała historia została napakowana robiącą ogromne wrażenie akcją i świetnymi dialogami. Profesjonalna robota, pod każdym względem. Za takie rzeczy kocham Vertigo.

Główny bohater Scalped to Indianin Dashiell "Dash" Bad Horse, wracający po latach do rezerwatu Prairie Rose. Gdy dociera na miejsce, nie przypomina syna marnotrawnego; to zły i odpychający skurwiel, zawsze pierwszy do skopania komuś tyłka. Zaczepia wszystkich i niemal od razu po powrocie w rodzinne strony robi burdę w barze, jednak tym razem trafia na ludzi Lincolna Red Crowa, jednej z najważniejszych i najbardziej wpływowych osób w okolicy. Zamiast pozbyć się niewygodnego awanturnika, Lincoln składa Dashiellowi propozycję nie do odrzucenia, w wyniku której główny bohater zostaje jednym z działających na terenie rezerwatu (i kontrolowanych przez Red Crowa) policjantów, co oczywiście nie jest mu na rękę. Tyle że nasz niedobry chłopak też ma parę asów w rękawie, nie wspominając o bardzo istotnej, napędzającej całą fabułę tajemnicy...

Scenariusz to mistrzostwo. Wciąga pod każdym względem, od rozrób i rozpierduchy, przez przedstawienie problemów i beznadziejnej sytuacji mieszkańców rezerwatu, po pełnokrwiste dialogi, nie wmawiające czytelnikowi, że bohaterowie to mili ludzie, a jeśli ktoś jest wkurwiony, używa wyszukanego języka pozbawionego wulgaryzmów. Kolejna dobra rzecz to duża ilość wątków, które - mam nadzieję - w następnych tomach powinny przeplatać się jeszcze bardziej, niż w pierwszym, robiąc jeszcze większe wrażenie.

Scalped to, pod pewnym względem, bardzo nieprzyjemna seria - nie ma tutaj praktycznie żadnej w pełni pozytywnej postaci ani momentów skłaniających do uśmiechu. Prawie każdy walczy o swoje, nie patrząc na innych. Atmosfera komiksu jest przytłaczająca i potrafi zdołować, co akurat dla mnie stanowi kolejny atut. Nie ma tutaj miejsca na sielankę i kolorowe obrazki. Jeżeli chodzi o warstwę graficzną, ilustracje to kolejny element sprawiający, że czytelnik ma do czynienia z mroczną i przykrą opowieścią. Brudna kreska i brudne kolory - niech nikogo nie zmylą kiepskie skany poniżej okładki - sprawiają, że jest jeszcze lepiej, a ja nie potrafię wytknąć serii jakiejś konkretnej wady. Od scenariusza po rysunki, nic mnie nie drażniło, wszystko się podobało.

Całość jest przemyślana, dopracowana i ożywa na stronach komiksu; jeżeli kolejne TPB są tak samo dobre lub jeszcze lepsze, nie zdziwiłbym się, gdyby za kilka lat Scalped był serią powszechnie uważaną za jeden z legendarnych komiksów ze stajni Vertigo. A czytałem opinie, że w następnych tomach rzeczywiście jest lepiej. Zresztą nieważne, co czytałem, bo i tak chcę sprawdzić to na własnej skórze. Indian Country to jeden z najciekawszych komiksów, jakie miałem ostatnio w rękach i polecam go z czystym sumieniem, tak samo jak cała rzesza ludzi, którzy polecali go przede mną. Dołączam do grupy fanów i zapewniam, że niczego nie wyolbrzymiamy.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...